Firma Warmex z Wielbarka realizuje inwestycję za milion złotych. Połowę zapłaci budżet europejski, a dokładniej SAPARD. Dzięki temu, zakładowi zajmującemu się głównie skupem i przetwórstwem ślimaka winniczka, przybędzie mocy przerobowych i miejsc pracy.
Dwuosobowa spółka z.o.o. powstała w 1992 roku i osiadła w Nidzicy. Trzy lata później nadarzyła się okazja nabycia nieczynnej już przetwórni runa leśnego "Las" w Wielbarku, z czego skrzętnie skorzystano. Zasadniczym argumentem było istnienie chłodni, niewielkiej co prawda, ale zawsze. A argument to ważki - albowiem firma postanowiła rozszerzyć działalność i zająć się skupem nie tylko runa leśnego, ale i ślimaków. Do tego jeszcze doszło porozumienie z głównym handlowym kooperantem, rodem spod Akropolu, który wpadł na pomysł, by w Polsce prowadzić wstępną obróbkę mięczaka, a do Francji dostarczać już gotowy półfabrykat. Zakupione w Wielbarku budynki świetnie się do tego nadawały i tak powstała jedyna w kraju firma, która zajmuje się nie tylko skupem, ale i przetwórstwem winniczka na eksport. Są w Polsce dwie firmy, które prowadzą jeszcze bardziej rozszerzoną działalność, czyli "wypuszczają" produkt finalny, ale tylko na rynek krajowy.
Limitowane mięczaki
Z różnych stron kraju na stoły przetwórcze Warmexu trafiło w tym roku 500 ton ślimaków, czyli tyle, ile firma była w stanie przerobić. Przybywały transportami z Bieszczad i Podlasia, Kielecczyzny i z Sudetów. Z najbliższej okolicy, czyli województwa warmińsko-mazurskiego skupiono 150 ton.
- To dlatego, że Wojewódzki Konserwator Przyrody taki ustanowił limit - wyjaśnia Tomasz Perczak, jeden ze współwłaścicieli zakładu i jednocześnie dziwi się urzędowym obostrzeniom. - W innych województwach takich ograniczeń konserwatorzy nie wprowadzają, a u nas ślimaków jest najwięcej.
Warmex bezpośrednio sam skupu nie prowadzi. Zajmuje się tym szereg firm - pośredników, często rodzinnych, które przed laty zaczynały od zbierania muszli z żywą zawartością, a z czasem rozszerzyły działalność.
- Termin rozpoczęcia zbioru ślimaków także określa konserwator przyrody. W tym roku akcja trwała przez miesiąc poczynając od 20 kwietnia - mówi Tomasz Perczak. - Zbieracze czekają tego dnia jak biegacze na linii startowej i ruszają natychmiast. Mają swoje miejsca i sposoby, doskonale "na oko" potrafią ustalić rozmiar muszli, bo to też jest określone normami (za małych zbierać i przetwarzać nie wolno - przyp. aut.), a niektóre rodziny są tak wyspecjalizowane, że potrafią dziennie i 150 kilogramów ślimaków dostarczyć do punktów skupu.
Pośrednicy za wiele nie płacą: 1 - 1,20 zł za kilogram, ale ci najlepsi zbieracze i tak przez miesiąc potrafią "wyciągnąć" 5-6 tysięcy złotych. Dla wielu rodzin, gdzie jest sporo dzieci, a nie ma pracy - taki ślimaczy miesiąc to prawie szekspirowskie być albo nie być.
Winniczki, które trafiają do Wielbarka, są w muszlach uśmiercane szybko i skutecznie. Później pracujące w sporych zespołach grupy pań wyciągają malutkie truchełka z chitynowego domku i usuwają żołądki. To, co zostaje, stanowi właśnie ów półfabrykat, który w zamrożonym stanie wędruje już prosto do francuskich odbiorców. Ta wstępna obróbka trwa mniej więcej do końca czerwca, ale to nie koniec "zabawy". Kolejny miesiąc - dwa pracownicy zakładu swą uwagę skupiają na muszlach, z którymi jest znacznie więcej zachodu, niż wcześniej z ich zawartością. Każda musi być sterylnie czysta, nie uszczerbiona, bez najmniejszej plamki, czy to na zewnątrz, czy w środku. Wszystkie więc po kolei są dokładnie oglądane, selekcjonowane pod względem wielkości, jak która jest lekko nadwerężona, ale "do odzysku" to się ją ręcznie szlifuje, wygładza uszczerbione brzegi itp. I dopiero wtedy muszle ruszają w ślad za ślimaczym mięsem. W kraju nad Loarą taką ślimaczą łapkę odpowiednio się przyrządza, np. w ziołach prowansalskich, z oliwką z oliwek lub masłem, wkłada z powrotem do muszli i... uczta dla koneserów gotowa.
Kolejka do pracy
Chociaż dla zbieraczy sezon zaczyna się pod koniec kwietnia, to w zakładzie wiedzą, że zbliża się on nieuchronnie - dużo wcześniej.
- W tym roku podania o pracę sezonową zaczęły wpływać już w lutym. Zgłosiło się aż 300 pań - twierdzi właściciel firmy. - Zatrudniliśmy połowę.
Przy takiej liczbie chętnych rekrutacja nie jest łatwa, ale wśród sezonowych pracownic są takie panie, i to nie tylko z Wielbarka, ale też z bliższych i dalszych okolic, o których można powiedzieć, że są stałymi, sezonowymi pracownikami. Pracują, bo już dobrze znają tę robotę, a poza tym zgłaszają się najwcześniej wiedząc, że jednym z podstawowych kryteriów jest właśnie czas.
- Przyjmujemy zasadę: kto pierwszy ten lepszy. Inaczej się nie da, bo chętnych co roku jest znacznie więcej niż miejsc pracy - wyjaśnia szef firmy.
Przybędzie etatów
Ci, co się "załapali", mają pracę do końca września, najpierw przy ślimakach, potem przy muszlach, a następnie przy przetwarzaniu owoców: jagód, żurawiny, borówki i jeżyny, bo tym także Warmex się zajmuje.
Plany inwestycyjne dotyczą głównie budowy dużej, nowoczesnej chłodni, o pojemności 200 ton oraz zakupu chłodni - samochodów. Bez tego nie ma co marzyć o rozwoju firmy i zachowaniu jej konkurencyjności na rynku unijnym. O wsparcie planowanych działań spółka Warmex zwróciła się do programu SAPARD.
- Ostateczne decyzje zapadły 14 lipca, a wniosek został pozytywnie rozpatrzony. Otrzymamy blisko pół miliona złotych dofinansowania. Są też i efekty podpisanej umowy. Na "usługach" zakładu jest już nowy samochód - chłodnia - dzieli się dobrymi wieściami z "Kurkiem" Tomasz Perczak.
Na stałe zatrudnionych jest 37 osób. Po realizacji zaplanowanych inwestycji liczba ta wzrośnie do 50, a gdy uda się osiągnąć cel ostateczny - czyli wdrożyć także produkcję finalną dań ze ślimaka - stałe zatrudnienie znajdzie dalszych kilkadziesiąt osób.
Halina Bielawska
2004.07.28