W tytule dzisiejszego felietonu nie ma żadnego podtekstu, czy aluzji. Będzie to sentymentalny tekst o nieco już zapomnianej modzie podawania na domowych przyjęciach, jako przystawki, eleganckich, drobnych kanapeczek.
Dzisiaj półki sklepowe przepełnione są wszelkiego rodzaju chipsami, prażynkami, słonymi paluszkami i krakersami, czyli niezliczoną ilością chrupaniny, jaką możemy rozstawić na stole i tym samym mieć z głowy problem zagryzania mniej lub bardziej szkodliwych napojów. Ale za lat mojej młodości takich smakołyków nie znano. To znaczy nie znano ich w Polsce. Jeśli zapraszało się sąsiadów, czy przyjaciół na niewielkie spotkanie przy kielichu, to zakąskę trzeba było przygotować osobiście. Czyli pracowicie pociąć bułkę wrocławską lub paryską, a także razowiec (do śledzia) i artystycznie poukładać na nich... No właśnie co?
Pisałem w jednym z dawnych felietonów o kanapkowych specjałach, z jakimi miałem okazję zetknąć się podróżując po świecie. Na przykład o ulubionej kanapce Elvisa Presleya, podawanej do dzisiaj w barach w Memphis, czyli o bułce z wysmażonym boczkiem i plasterkami banana. Ale w dzisiejszym tekście pominę światowe dziwactwa i opiszę, czym raczyliśmy się w Polsce gomułkowskich lat sześćdziesiątych.