Wspominałem już, że w czasach studenckich wielką moją pasją był kabaret. Znacznie większą niż przedmiot studiów, czyli architektura. Toteż studentem nie byłem może rewelacyjnym, za to zostało mi trochę zabawnych wspomnień. Oczywiste, że zabawnych, bo niby jakie mogą być wspomnienia z kabaretu. Był to przełom lat 60 i 70.
Spośród wspaniałych, młodych ludzi z różnych uczelni pracujących w zespole „Stodoły” wspominam z rozrzewnieniem studenta Akademii Muzycznej Wojtka Głucha. Dzisiaj Wojtek jest Wielce Szanownym Panem Profesorem. W czasach „Stodoły” należał do kabaretowego zespołu muzycznego kierowanego przez Krzysztofa Knittla. Z tym, że temperament i ogromne poczucie humoru przyszłego Pana Profesora na ogół rozpierały go do tego stopnia, że nie potrafił zbyt długo wytrzymać w roli muzyka-akompaniatora. Sprawiał nam zatem co jakiś czas niespodziankę, odkładając nagle instrument i bez uprzedzenia przechodząc na czoło sceny, do mikrofonu. Wtedy zaczynał się prawdziwy, zwariowany popis umiejętności wokalnych Wojtka. Uwielbiał on przedziwne, niby ludowe przyśpiewki, którymi z zaskoczenia raczył zarówno publiczność jak i nas, aktorów.
Zapamiętałem taką oto jego przyśpiewkę wywrzeszczaną ostrym głosem do melodii krakowiaka:
Na wysokim dębie śpiewały skowronki, a jeden nie śpiewał bo to był… wiewiórek!
Repertuar tego rodzaju pieśni miał Wojtek wprost nieograniczony!
Nadmierne poczucie humoru nie zawsze bywało bezpieczne. Łatwo można było narazić się władzy. Przekonał się o tym Marek Gołębiowski, okupując swój żart czasowym zakazem występowania. Marek przeniósł się do Warszawy z Wrocławia. We Wrocławiu był znakomitym mimem, ale ciągnęło go do kabaretu. Po krótkotrwałym doświadczeniu z wrocławskim kabaretem „Ojcowie” rozpoczął współpracę z warszawską „Stodołą”, ku obopólnemu zadowoleniu.
Nie pamiętam, który to rok ogłoszono Rokiem Leninowskim. Chyba 1970? W tym roku zespół „Stodoły” pojechał na występy do ZSRR, do Moskwy. Ekipa zamieszkała w hotelu „Rossija”.
Po występie i oczywiście ostrym bankiecie, o nieco późnym poranku, ekipa zebrała się w hotelowym hallu. W hallu jak to w hallu - pełno sklepików, straganików, kiosków. A w każdym z nich Lenin obok Lenina. Figurki, obrazki, znaczki. W końcu - Rok Leninowski! Mocno skacowany Marek podchodzi do jednego z kiosków i długo przygląda się dorodnemu, gipsowemu popiersiu. Wreszcie zwraca się do sprzedawczyni:
- Diewoczka! Eto kto?
- Nu kak? Eto Lenin! – odpowiada zgorszona kioskarka.
- Kto takoj? – ponawia Marek.
- Lenin!!! – niemal odkrzykuje diewoczka.
- NIE ZNAJU– stwierdził Marek, wzruszył ramionami i odszedł.
Rzecz cała odbyła się publicznie, w obecności wielu gości hotelowych, toteż musiało się to źle skończyć.
Na zakończenie inna anegdotka z podróży stodolanych. Znana mi z koleżeńskich relacji, bo dotyczy jednego z wyjazdów zespołu jazzu tradycyjnego „Hagaw”, z którym śpiewał wówczas Andrzej Rosiewicz.
Tym razem nie był to żart zamierzony. Otóż Andrzeja Rosiewicza w prywatnym życiu charakteryzuje drobny tik twarzy, który zresztą nie występuje na estradzie. Andrzej czasem lekko podrzuca głowę i spogląda w górę, tak jakby chciał na coś zwrócić uwagę.
Zespół jedzie nocnym pociągiem, kuszetką. Na dolnej półce Andrzej Rosiewicz, na górnej znakomity trębacz Henio Majewski. Granica z Czechosłowacją. Słynący z gorliwości czescy celnicy wpadają do przedziału. Zapalają światło. Pada sakramentalne pytanie – kto ma coś do oclenia? Przebudzony nagle Andrzej siada na swojej dolnej kanapie i nerwowo powtarza: - Ja nic nie mam, ja nie… - i w tym momencie ów tik. Andrzej znacząco podrzuca głowę i wyraźnie wskazuje w górę, na Henryka Majewskiego.
Oj, rzucili się celnicy na Henia, rzucili. W końcu byli to słynni czescy celnicy!
Andrzej Symonowicz