Zbliża się VI edycja muzycznego festiwalu „Hunter Fest 2009”. Tym razem poza miastem, na terenie lotniska w Szymanach. I tu zapewne zdziwię moich czytelników, ale ja osobiście żałuję, że tym razem przez ulice Szczytna nie będą przetaczać się grupki ubranej na czarno młodzieży. Prawdopodobnie nie odczujemy, że dzieje się coś niezwykłego. Tymczasem w latach poprzednich, przemykające ulicami czarne postacie budziły dreszczyk emocji, a może nawet i pewnej grozy. Warto jednakże wiedzieć, że grana na festiwalu ciężka, „metalowa” muzyka, to nie jest prymitywny hip-hop, disco polo, czy któraś z prostych odmian rocka. Jest to muzyka trudna i aby ją zrozumieć trzeba mieć jakie takie przygotowanie. Toteż młodzi, którzy tłumnie nawiedzają festiwal, nie są z gatunku tępych dresiarzy i pomimo cmentarnego koloru ubranek, należą raczej do odmiany łagodnych intelektualistów. Przekonałem się o tym trzy lata temu, próbując wjechać przez bramę na dziedziniec szczycieńskiego ratusza. Szlabanu jeszcze w bramie nie było, ale jej wnętrze szczelnie wypełniała biesiadująca, czarna młodzież. Na moje sygnały dźwiękowe reagowali mało sympatycznymi gestami, co tylko mnie rozzłościło. Przejechałem „w zaparte”, ryzykując, że któregoś rozjadę. Słysząc wyzwiska, zatrzymałem samochód już po drugiej stronie bramy i wyszedłem, aby stawić czoła łobuzom i dać im stosowną nauczkę. Przydatny w takich wypadkach ciężkawy przedmiot miałem schowany pod marynarką. Tymczasem w gronie młodzieży nastąpiła dziwna konsternacja i kilkoro z nich wyszło mi naprzeciw, bardzo serdecznie i grzecznie przepraszając za zachowanie kolegów. Ujęli mnie i odtąd życzliwie obserwuję ubranych na czarno fanów zespołu Hunter.
Chyba większość z nas reaguje strachem widząc naprzeciw siebie rozbawioną młodzieżową grupę. Przeświadczenie, że to zapewne banda łobuzów, która tylko marzy o tym, aby napaść na nas, jest w takim wypadku bezwzględnie dominujące.
Podczas krótkiego, trzydniowego zawodowego pobytu w Londynie, nie mając czasu w dzień, wybrałem się na nocną, krajoznawczą przechadzkę po mieście. Obszedłem dzielnicę Soho i około drugiej w nocy przystanąłem przed witryną u wejścia do części chińskiej. I wtedy usłyszałem gwar wielu głosów, a w odbiciu szyby dostrzegłem liczną, niebywale barwną grupę młodzieży. Odruchowo skuliłem się i niemal przywarłem do wystawowej szyby, modląc się, żeby minęli mnie jak najszybciej. I wtedy poczułem silne uderzenie w plecy. Odwróciłem się powoli – przerażony, ale też i gotów do walki. I oto młodzieniec, który po prostu zatoczył się na mnie, przystanął i z pięknym ukłonem, bardzo eleganckimi słowy, przeprosił mnie za swój nietakt.
Strach ma wielkie oczy. Ale to co opisałem powyżej to po prostu drobiazg przy innej okoliczności. Pewnego razu przestraszyłem się naprawdę! A było to nocą, kiedy ujrzałem „diabła”. W studenckich, młodych latach, podczas – jakże modnego wówczas – autostopu, podróżując samotnie po bezdrożach Dolnego Śląska, wylądowałem gdzieś późnym wieczorem na skraju łąki i dalej ani rusz. Żadnej okazji. Rozłożyłem zatem swój mały, dwuosobowy namiocik i poszedłem spać. I oto nad ranem coś wstrętnie mokrego dotyka mojej twarzy. Budzę się, otwieram oczy i co widzę – potworny diabeł z rogami.
O mało nie dostałem zawału ze strachu. A była to po prostu krowa wypuszczona rano na swoje pastwisko, która wraziwszy paskudną, rogatą gębę w głąb niedomkniętego namiotu, raczyła liznąć mnie ozorem.
I tak to jest z tą strachliwością.
Andrzej Symonowicz