Studencka bohema sprzed lat

Kiedy w latach 1963-1969 studiowałem w Warszawie architekturę, wydział ten uważany był za elitarny. W odbudowywanej Stolicy zawód architekta cieszył się ogromnym autorytetem. Wprawdzie formalnie wydział architektury stanowił i stanowi część Politechniki Warszawskiej, ale usytuowany jest poza jej terenem, w osobnym, zabytkowym budynku, z niewielkim, uroczym ogródkiem-patio i słynnym niegdyś studenckim klubem w przestronnych piwnicach. Oczywiście tytuł magistra inżyniera (z naciskiem na inżyniera) jednoznacznie zobowiązuje do pobierania nauk ścisłych takich jak matematyka i fizyka (w tym wypadku statyka), ale przedmioty te traktowano po macoszemu i według mnie tytuł inżyniera, w wypadku architekta z tamtych lat, takiego jak ja, należy traktować z lekkim przymrużeniem oka. Za to przez pięć lat uczono nas rysunku, malarstwa i rzeźby, a także musieliśmy zdawać egzaminy z kolejnych epok historii sztuki oraz historii kultury i cywilizacji, która to nauka kształciła nas w różnych dziwnych i dość odległych dziedzinach. Słuchaliśmy zatem wykładów na temat antropologii, religii, albo historii muzyki i teatru. Do dzisiaj pamiętam jak napociłem się na którymś tam semestralnym egzaminie, kiedy kazano mi scharakteryzować twórczość kompozytora Ryszarda Wagnera („Pierścień Nibelunga”, „Tristan i Izolda”).

Inżynierami to my nie byliśmy, ale artystami owszem tak i dlatego w naszym studenckim światku najbliżej nam było do kolegów z Akademii Sztuk Pięknych, Wyższej Szkoły Teatralnej i Akademii Muzycznej. Wbrew pozorom to nie studenci Akademii Sztuk Pięknych byli mnie osobiście najbliżsi.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.