Jak się okazuje, nie trzeba wędrować po dalekim świecie, aby zetknąć się z kuchnią wielu krajów, w tym także jak najbardziej egzotyczną. Na warszawskiej Saskiej Kępie w promieniu kilkuset metrów od uczelni, w której mam przyjemność na co dzień wykładać, znajduje się przynajmniej kilkanaście lokali gwarantujących zapoznanie się z atrakcjami gastronomicznymi z różnych stron świata. Gdy mam dłuższą przerwę obiadową, a uczelniany bufet oblegany przez studentów pozostawiam w rezerwie, ruszam na spacerek w poszukiwaniu jakichś atrakcyjnych gastronomicznych nowości. Mijam z pewnym niesmakiem do bólu amerykańskie KFC i zaczynam się na początek zastanawiać nad barem „Kebab” prowadzonym przez autentycznych Turków. Latem byłem tam kilka razy i mogę zaświadczyć, że nie jest to klasyczny fast food, jakich pod nazwą „kebab” nie brak na każdym większym dworcu. Tam, w warunkach cokolwiek przypominających „lokale” ze starego Stambułu można zjeść uczciwy talas kebab, czyli zawijany w placek czy pieróg – zależy jak na to spojrzeć. Ale jest też sis kebab z cebulą i pietruszką oraz klasyczny doner kebab. Ciekawi są też goście o rysach egzotycznych i zachowujący się nie zawsze w sposób właściwy dla znawców protokołu dyplomatycznego. A przecież Saska Kępa to dzielnica ambasad i rezydencji. Dlatego też jadam tam, gdy jest ciepło i można usiąść w spokojniejszym już ogródku.
Dalej na ulicy Francuskiej właśnie są do wyboru aż trzy restauracje francuskie oraz c. i k. austriacka. Gdy nie mam w perspektywie używania samochodu, wybieram któryś z lokali francuskich. Z prostego powodu – podawanych tam dań nie można sprofanować i nie zamówić dzbanuszka doskonałego
(i co dziwne, wcale niedrogiego) wina. A szczególnie, jeżeli na stół trafi najlepsza, jaką dotąd jadłem w Polsce sałatka nicejska z doskonałym białym chlebem i świeżym masłem. Nie wiem skąd, ale pomidory do niej to nie są te produkowane w wielkich szklarniach, lecz wyraźnie wyczuwalne smakowo pomidory gruntowe, wprost pachnące nawet w grudniu! A delikatnie ugotowany bób, którego w innej postaci nie znoszę, nadaje tej sałatce po prostu duszę, przewrotną zresztą, bo łamaną wytrawnym anchois, czosnkiem i ostrą młodą cebulką.
Nieopodal dla porównania można zjeść wiedeńską sałatkę Sachera (tak, ten sam od tortu) opartą na pieczonej kurzej piersi, jabłkach, ogórku konserwowym i oczywiście gotowanych ziemniakach. Zdecydowanie cięższa i można powiedzieć bardziej dostojna od nicejskiej, o tak mniej więcej jak walc wiedeński od paryskiego walczyka.
W tejże restauracji „Wiedeńskiej” zjadłem ostatnio danie galicyjskie jak najbardziej, czyli galaretkę z giczy wieprzowych i węgierskie galuszki - kluseczki kładzione z zawiesistym ciemnym sosem, którego paprykowe ognie dały się ugasić jedynie dzbanuszkiem czerwonego, doskonałego tym razem już na pewno austriackiego TBA.
Elegancją jednak, wyborem i … cenami wyróżnia się w tej okolicy restauracja o międzynarodowym (z pewnością jednak nie polskim) charakterze, czyli „Passe partout”.
Przebojem w czwartki i piątki są mule, czyli świeże małże prosto z Morza Śródziemnego. Miseczka tych ostryg dla ubogich z dwiema ćwiartkami cytryny jest doskonałym wstępem do wykwintnego jak na Warszawę obiadu. Po takim wstępie nie pozostaje już nic innego jak zamówić kotleciki baranie „champvallon”, zapiekane w cebuli i ziemniakach. A na deser, rzecz jasna, deska serów. Kolejną zaletą tej restauracji jest zmieniany co dwa tygodnie jadłospis, z uwzględnieniem pory roku, przypadających świąt wszelkich okolicznych nacji i … kulinarnej mody. Największą sztuką dla gościa tego lokalu jest jednak zachowanie spokoju i przyjęcie bez zmrużenia okiem dyskretnie podanego rachunku. Robi dokładnie tak duże wrażenie jak każde, z doskonałych zresztą, tam podawanych dań.
Wiesław Mądrzejowski