Na to się nie dam nabrać i tylko kilka razy w życiu w okolicznościach mniej lub bardziej dramatycznych zdarzyło mi się spędzać Boże Narodzenie poza domem. To przecież najbardziej rodzinne święta, musi być choinka a pod choinką cała rodzinka! Tak mi się akurat składa w tym roku i mam nadzieję, że od lat rozproszona po świecie rodzinka spotka się w naszym domku w Szczytnie. Włóczykij wprawdzie jestem, pętać się po świecie uwielbiam, ale wszystko ma swój czas. Dziś za to nie będzie tutaj nic o naszej kuchni, dam odpocząć wigilijnemu karpiowi i uszkom w barszczu, za to może parę zdań o tym, jak jada się w święta w innych krajach, szczególnie w tych, które odwiedziłem w ostatnich latach. Specjalnie przez kilka dni rozmawiałem z kilkoma poznanymi na włóczęgach znajomymi, którzy przez dłuższy czas mieszkali lub mieszkają gdzieś daleko, zajrzałem też dla potwierdzenia do kilku książek.
Najpierw może południe Włoch czyli Sycylia. Nie będę wspominał o Wigilii, bo to jest sam w sobie wieczór typowo polski. Natomiast w pierwsze święto na każdym w miarę dostatnim stole sycylijskim musi stanąć pieczeń cielęca. Bez tego święta się nie liczą. Ceremoniał tej pieczeni zaczyna się zaraz po śniadaniu a podana musi zostać jeszcze przed wcześnie zapadającym zmrokiem. Cielęcinę natartą masą składającą się z soli, czosnku i rozmarynu nacina się i w nacięcia wkłada też czosnek i rozmaryn, po czym piecze w piekarniku około dwóch godzin. Po wystudzeniu jest krojona w plastry, dość grube, których musi być o jeden więcej niż przewidywanych na obiedzie biesiadników. Rozłożoną na półmisku pieczeń zalewa się następnie ostrym sosem zmiksowanym z kaparów, tuńczyka, papryki, musztardy, oliwki i majonezu. Do tego podaje się cienkie pszeniczne placki lekko podgrzane w piekarniku.
Mój przyjaciel, który wiele lat spędził w Tajlandii, najpierw nie bardzo zrozumiał o co chodzi, gdyż w Tajlandii wprawdzie też przez cały grudzień słychać amerykańskie kolędy i biegają Mikołaje, ale świąt jakoś specjalnie się nie obchodzi. Przypomniał jednak sobie, że w wigilijny wieczór na plaży w Koch – In – Oi gotowali sobie z żoną specjalną i pyszną (jadłem ją kiedyś tam właśnie) zupę kokosową na kurczaku. Tajskim zwyczajem pierś kurczaka kroi się na bardzo drobne kawałeczki i gotuje najpierw w wodzie na wolnym ogniu. Potem po kolei – a kolejność jest niezmiernie ważna – dodaje się imbir, pastę z czerwonej, piekielnie ostrej curry, sos rybny, cukier, kolendrę, sok z orzecha kokosowego, liście kafir i trawę cytrynową na końcu. Talerz tej dobroci takiego łasucha jak niżej podpisany dokładnie tankuje na całą noc!
Nieco (przez Hiszpanów) zbliżony do nas kulturowo Meksyk obchodzi za to Boże Narodzenie z największą możliwą pompą. O licznych tamtejszych zwyczajach z tym związanych nie będę wspominał, natomiast podstawowym daniem świątecznym jest indyk w czekoladzie na ostro, czyli mole guajolate. Wprawdzie nie w święta, ale nie odmówiłem sobie zjedzenia porcji tego specjału w hacjendzie w Puebla i przyznam, że jest to potrawa jak najbardziej godna świątecznego stołu. Sam indyk jak indyk, może tylko trochę mniejszy od tych, jakie widywałem na stołach w USA. Natomiast sos jest naprawdę piekielny i tak samo smaczny. Rozpuszczoną na gorąco gorzką czekoladę miesza się z rodzynkami, orzechami, anyżkiem, szałwią, trzciną cukrową oraz … cebulą i czosnkiem zmiksowaną z ostrą papryką i chili! Każda porcja indyka polewana jest tym diabelskim wynalazkiem oddzielnie i bardzo obficie. Do tego wypija się rzecz jasna ogromne ilości miejscowej „Corony”, bo przełyk zionie ogniem. A mimo to pycha pozostawiająca wspomnienia na długo.
Wesołych Świąt!
Wiesław Mądrzejowski