Lucjan Woźniak tym razem opowiada o tym, jak obchodzono
Święta Bożego Narodzenia przed wielu laty
W DOMU RODZINNYM
W dzisiejszym artykule pan Lucjan Woźniak opowie o tradycjach, zwyczajach i wierzeniach dotyczących okresu świątecznego.
Wspomnienia rozpoczynamy od czasów jego dzieciństwa, czyli lat 20. ubiegłego wieku.
Święta w jego rodzinnym domu w miejscowości Brzóze w okolicach Makowa Mazowieckiego, były długo wyczekiwane. Dzieci cieszyły się, że nadchodzi czas, gdy na stołach pojawią się lepsze dania a one same otrzymają podarki. Niepraktykowany był zwyczaj pisania listów do św. Mikołaja. Jeśli chodzi o prezenty, to dzieci najczęściej wykonywały je ... same.
- Na kilka dni przed Wigilią ojciec dawał każdemu kawałek kory i nożyk. Mieliśmy wyrzeźbić z niej jakąś zabawkę. Mnie najlepiej wychodziły łódki.
Dzieci wierzyły, że podarki trafiają do Mikołaja, który sam decyduje co komu da. Jednym słowem zabawki wyrzeźbione przez dzieci jednego gospodarza otrzymywały dzieci innego zaś ten odwdzięczał się tym samym.
- Oczywiście my byliśmy przekonani, że wszystko dzieje się za pośrednictwem Mikołaja.
Poza rzeźbionymi zabawkami dzieci otrzymywały głównie prezenty praktyczne. Były to skarpety, cieplejsze buty czy spodnie, czasem słodycze.
Przygotowania do świąt rozpoczynały się na kilka dni wcześniej. Wtedy to kobiety brały się za gotowanie świątecznych potraw. Wszystkie gospodynie pomagały sobie wzajemnie. Zadaniem męskiej części rodziny była wyprawa do lasu po odpowiednią choinkę.
- Gdy byliśmy mali, ojciec zabierał nas ze sobą. Później, kiedy trochę podrośliśmy, sami udawaliśmy się na poszukiwanie choinki. Niekiedy znalezienie i wybranie tego najpiękniejszego drzewka zajmowało sporo czasu.
Po przyniesieniu choinki do domu, ojciec zajmował się jej odpowiednim ustawieniem. Później dzieci zabierały się za jej ubieranie. Za ozdoby służyły jabłka, cukierki, kolorowe łańcuchy, ciastka i papierowe wycinanki. Lampkami były pojedyncze świeczki, przywiązywane do gałązek drzewka.
- Zawsze przy ubieraniu choinki panowało wiele radości.
Kolację rozpoczynano dopiero, gdy wypatrzona została pierwsza gwiazdka. Przy stole, zgodnie z tradycją panującą do dziś, znajdowało się jedno wolne miejsce. Ojciec pana Lucjana dbał o to, aby pod obrusem znajdowało się sianko. On również jako pierwszy składał życzenia uczestnikom wigilijnej kolacji. Na dzielenie opłatka zapraszana była zarówno rodzina, jak i sąsiedzi.
- Na stołach znajdowało się pełno specjałów. Trudno było w tamtych czasach o karpia, ale ryba zawsze była na stole. Najczęściej była to smażona płotka, czasem szczupak.
Poza daniami rybnymi nie mogło zabraknąć makaronu z makiem, zalanego olejem lnianym oraz kapusty z grzybami.
Po kolacji większość mieszkańców wioski udawała się na pasterkę.
Ubrana choinka stała w domu do Święta Trzech Króli, potem była rozbierana.
- Wszyscy czekaliśmy na ten moment. Chodziło oczywiście o możliwość zjedzenia tego co się na niej znajdowało. Najcenniejsze były cukierki.
OKUPACJA
Zwyczaje panujące w miejscowości, w której mieszkał pan Lucjan niewiele się zmieniły po zajęciu tych ziem przez Niemców.
- Trochę gorzej wyglądała sytuacja z żywnością. Trzeba było Niemcom oddawać pewną jej część. Poza tym nie można było zabić np. świniaka. Ludzie jednak kombinowali i nie było tak źle. Niemcy nie przeszkadzali nam świętować, oni też uroczyście je obchodzili.
Jedyną niedogodnością był obowiązek posiadania przepustek na pasterkę.
- Najczęściej rozdawał je sołtys, po tym jak otrzymał je od władz niemieckich.
W NIEWOLI
Święta spędzone u niemieckiej rodziny w Orżynach, gdzie był pracownikiem przymusowym, wspomina całkiem przyjemnie. Kojarzyły mu się zwykle z czasem, gdy pojawiało się na stołach lepsze jedzenie a w gospodarstwie oprócz niezbędnych prac nie wykonywano żadnych dodatkowych czynności. Kolację wigilijną spożywał wraz z pozostałymi dwoma pracownikami, tak jak i inne posiłki, w jednym pokoju z rodziną gospodarza, siedząc jednak przy oddzielnym stole.
- Jedliśmy te same dania, zawsze panowała trochę luźniejsza atmosfera. W zwyczaju nie było jednak składania sobie życzeń i łamania się opłatkiem. Niemcy obawiali się, że ktoś zauważy, że są w zbyt dobrej komitywie z więźniami. Gdyby takie coś wyszło na jaw, więźniowie trafiliby do obozu, zaś gospodarze mieliby kłopot z otrzymaniem kolejnych pracowników.
Zarówno on, jak i pozostali dwaj robotnicy otrzymywali od gospodarzy prezenty.
- Były to drobne upominki. Ja jednak do dziś mile wspominam ciepłe skarpety dziergane na drutach.
Nieco inaczej wyglądała Wigilia 1944 roku. Front zbliżał się nieuchronnie. Przez wszystkie miejscowości przetaczały się masy ludzi uciekających na zachód. W czasie świąt panowały minorowe nastroje. Kilka dni wcześniej gospodarz wybrał pana Lucjana jako pomocnika przy pędzeniu bimbru.
- Robiliśmy to w nocy w wielkim pośpiechu. Otrzymałem za to kilka butelek napoju. Spożyliśmy go razem z innymi więźniami w Wigilię po kolacji.
KOLEJARSKA WIGILIA 1945
Po zakończeniu działań wojennych w 1945 roku, pierwszą Wigilię pracowniczą spędził wraz z innymi pracownikami kolei. Na stację w Wielbarku trafiło wielu kolejarzy z całej Polski.
- Sporo było pracowników z Białegostoku, Warszawy, kilku nawet z Krakowa.
Gdy zbliżał się czas świąt, postanowiono urządzić prawdziwą kolejarską Wigilię. Odbyła się ona w kolejowym budynku przy dzisiejszej ulicy Kajki. W rogu sali stała niewielka, skromnie ubrana choinka. Oprócz załogi stacji i sokistów uczestniczyli w niej zaproszeni goście, m.in. komendant milicji i ksiądz Domagała. Stoły były jednak puste. Panowała wtedy straszna bieda. Jedynym daniem były smażone płotki złowione przez kasjera Pogorzelskiego w pobliskiej Sawicy.
- Pod jedną ze ścian stał stół, przy którym siedzieli najważniejsi goście. Prostopadle do nich ustawione były stoły gdzie biesiadowali pozostali. Jedynie na głównym stole znajdowały się usmażone ryby.
Po złożeniu sobie życzeń i podzieleniu się opłatkiem przyniesionym przez księdza Domagałę, odśpiewali kilkanaście kolęd.
- Jedyne, czego nie brakowało, to bimber. Kolejarze z Białegostoku przywieźli dwie spore kany z trunkiem. Każdy pił w czym się dało.
W WIELBARKU
Ciekawe zwyczaje panowały w Wielbarku w pierwszych latach po drugiej wojnie. Społeczność kolejarzy była bardzo ze sobą zżyta. Większość mieszkała blisko siebie, utrzymując ze sobą bliskie kontakty.
- Zbieraliśmy składki, za które kupowaliśmy drobne prezenty. Przeważnie ja byłem dziadkiem Mrozem. Przebierałem się i chodziłem po wszystkich domach, dając upominki dzieciom.
Później zwyczaj ten zanikł. Pan Lucjan wspomina jednak jeszcze jedną Wigilię zorganizowaną przez kolejarzy w pobliskiej szkole. Uczestniczyły w niej nie tylko dzieci kolejarzy. W dużej sali zbudowana została specjalna ścianka. W czasie rozdawania prezentów każde kolejno dziecko wyczytane, podchodziło do niej i otrzymywało wędkę, za pomocą której musiało przerzucić żyłkę z haczykiem ponad ścianką. Siedząca za nią osoba mocowała na haczyku prezent, który dziecko musiało samo wyciągnąć.
- Wiele przy tym było śmiechu. W tamtych czasach święta oznaczały zupełnie coś innego niż teraz. Dziś wielu ludzi zapomina o więzach rodzinnych, spędzając je w wąskim gronie a najważniejsze dla nich to grający telewizor, jedzenie i alkohol na stole.
Łukasz Łogmin