W niedzielę, jak każdego (dotychczas) dnia, otworzyłem oczy i zobaczyłem przez okno biel otulającą domy, drzewa i budę mojego psa. Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy to pewność, iż zdecydowana większość znanych i nie znanych mi dorosłych ludzi będzie narzekać na podarowany nam przez naturę śnieg. Dlaczego pewność? A jakże by inaczej?!
Przecież odkąd pamiętam, narzekanie należy do polskich obyczajów i to mile widzianych. Jak ktoś nie narzeka, to oznacza, że ma lepiej od nas. A jak ma lepiej od nas, to oznacza, że ma za dobrze i mamy kolejny, gotowy powód, by postękać. Ja sam, jak nie mam na co narzekać, to narzekam na narzekających. Chociaż od pewnego czasu nie narzekam na brak czasu. Mam go odpowiednio dużo dla rodziny, przyjaciół i dla siebie.
Z pewnym poświęceniem (każdy żonaty to zrozumie) przeznaczyłem część tego czasu na towarzyszenie mojej żonie w wędrówkach po olsztyńskich marketach. W jednym z nich żona weszła do sklepu obuwniczego. Aby nie przeżyć załamania nerwowego podczas babskiego przebierania w towarze i oglądania butów, których na pewno nie kupi, oddałem się obserwacji otoczenia. Pierwsze, co zauważyłem, to dzieciaki czyhające na puste wózki pozostawione bez opieki. Zawszeć to złotówka bądź dwa złote zysku.
Nagle przechodzący obok mnie młodzieniec z dziewczyną powiedział: "pacz, czarnuch" (zapis fonetyczny, w tłumaczeniu na polski: patrz, Murzyn). W dawnych czasach jechałem pociągiem relacji Moskwa - Berlin, a w nim widziałem za jednym zamachem kilkuset Murzynów, tak więc widok pojedynczego przedstawiciela tej rasy nie był dla mnie szokiem. Wspomniany młodzieniec przeżył jednak wstrząs, bo bardzo głośno podzielił się spostrzeżeniem, a przez to zwrócił na siebie większą uwagę niż przyczyna owego wstrząsu. Murzyn przeszedł obok, zachowując przy tym kamienną twarz, jak właściciel PF 126p parkujący obok najnowszego modelu Mercedesa. Ale o czym myślał? Zapewne o tym samym co ja, a mianowicie: oto usłyszał człowieka, który pewną inność (w tym przypadku koloru skóry) postrzega jako coś gorszego.
W naszych szczycieńskich sklepach zauważyłem, że klienci niemieckojęzyczni raczej nie wzbudzają jakichkolwiek wzruszeń moich ziomków, a jeżeli już, to zachowania są pozytywne. Umiarkowane zainteresowanie wzbudzają przedstawiciele innych narodów zachodniej i południowej części Europy. Zdecydowaną niechęć widać jednak wobec klientów rosyjskojęzycznych. Tyle lat wbijania do głowy, że Niemiec to wróg, a Rosjanin brat, poszło na marne (to żart, informuję tych bez poczucia humoru). Z przyjaznego nastawienia do Niemców pozostaje się cieszyć. Ale czy na pewno musimy szukać wroga na Wschodzie?
Z opowiadań bliźnich o wschodnich sąsiadach wynika obraz brudu, smrodu, ubóstwa i bandytyzmu. Jako człowiek niepodatny na indoktrynację postanowiłem to sprawdzić. Jak wspomniałem, mam też więcej czasu dla przyjaciół. Jeden z nich wyjeżdżał na Białoruś podpisać duży kontrakt z ichniejszym producentem (produkt tańszy i lepszy od krajowych). Tenże przyjaciel zaproponował, bym mu towarzyszył, więc pojechałem jako obserwator i zamienny kierowca (1000 km w jedną stronę). Pominę kontrakt przyjaciela i horror kolejek na granicy. Jechaliśmy autostradą, której możemy pozazdrościć. Jechaliśmy drogami lokalnymi, których jakość odbiega in plus od naszych powiatowych. W hotelu, restauracji i w sklepie spotkałem się z miłymi uśmiechami, życzliwością i wyrozumiałością wobec niedoskonałości mojego posługiwania się językiem rosyjskim. W czystym i nieźle wyposażonym posterunku milicji drogowej, gdzie zapłaciliśmy mandat za przekroczenie prędkości i notoryczną jazdę lewym pasem, wypiliśmy także kawę, doładowaliśmy baterie telefonów oraz porozmawialiśmy o różnicach i podobieństwach między polską policją a białoruską milicją. Przypomniało mi się wtedy powiedzenie mojej "rusyfikatorki" z technikum (notabene Polki z Wilna): aby zniszczyć wroga należy poznać jego kulturę, obyczaje, a przede wszystkim język. Wdzięczny jestem jej za w miarę skuteczną naukę języka, ale cieszę się, że nie nabyłem nienawiści i nie zamierzam nikogo niszczyć. Białorusini to naprawdę sympatyczni ludzie, tylko mniej zarabiają, a prawie wszystko jest u nich droższe niż u nas. Polski celnik z pewnym smutkiem opowiadał nam, jak godzinę przed naszą odprawą ujawnił w białoruskim samochodzie poukrywane mięso. Sam widziałem przewożących jabłka, pieczarki, a nawet ziemniaki. Ale, na Boga, oni nie narzekają tak jak jest u nas powszechnie przyjęte. Ktoś powie; mało byłeś, mało widziałeś. Może jednak wystarczająco? Wystarczająco, by dojść do pewnych zasadniczych wniosków. Spora część naszego społeczeństwa niewiele wie i niewiele widziała z tego co poza miastem, powiatem i za granicą. Pokutują u nas stereotypy, powielane fałszywe świadectwa i różnie rozwinięty nacjonalizm. Sami sobie z tym nie poradzimy. Dlatego też nasze wstąpienie do Unii Europejskiej traktuję jako swoiste lekarstwo na małomiasteczkową Polskę. Polskę, w której inny język bądź kolor skóry nie są uznawane za "normalne". Nawet jeżeli Szczytno, Olsztyn czy Dźwierzuty nie pójdą od razu do Europy, to wcześniej czy później Europa przyjdzie do nich.
Arkadiusz Niewiński
2003.04.09