Jak obiecałem tydzień temu, dziś kilka zdań o kuchni i gastronomii sycylijskiej i przyległej z wulkanicznych Wysp Liparyjskich. Jak podkreślają smakosze – świetne felietony P. Adamczewskiego – kuchnia sycylijska jest najciekawszą odmianą kuchni włoskiej, przede wszystkim ze względu na znaczne zróżnicowanie wynikające z wpływu kuchni afrykańskiej i hiszpańskiej. Nie tylko więc doskonałe pasty i inne wariacje makaronowe oraz klasyczne pizze, lecz przede wszystkim niesamowity wybór ryb, owoców morza i warzyw.
Zacznę może od podstaw, czyli zakupów. Od razu ostrzegam, trzeba bardzo uważać! Miejscowi kupcy to wprawdzie nie mafijni cappo, lecz na turyście zarobić chcą na każdy sposób. Wybierając warzywa należy je dokładnie obejrzeć, bo pod efektownymi pomidorami, paprykami czy bakłażanami, mogą znajdować się pod spodem cokolwiek przejrzałe, które magicznie trafią do naszej torby. Targować się też trzeba do oporu! Na wulkanicznej wyspie Stromboli, sprzedawca tuńczyka „prosto z morza” zaczynał od 25 euro za pokaźny ok. 2,5 kg kawałek, po czym nagle zorientował się, że ma do czynienia z turystami i cena podskoczyła trzykrotnie! A przy tym erupcja jego wrzasku i gestykulacji przewyższała zdecydowanie siłę miejscowego wulkanu.
Pierwsza wizyta w efektownej knajpce w Palermo nie była jeszcze specjalnie udana, gdyż zajrzeliśmy tam prosto po nocnej podróży via Berlin i Rzym, czyli ok. 16.00. Właściciel był zaskoczony, bo Włosi po lunchu siadają do stołu dopiero po 19.00. Obeszło się więc przede wszystkim tradycyjnymi makaronami w różnych sosach, z których chyba najciekawiej wypadł wywar z małż z czosnkiem i ostrymi przyprawami. Później już nie popełnialiśmy tego błędu i do posiłków na lądzie siadaliśmy o właściwej porze.
Co mi utkwiło w pamięci i w żołądku przede wszystkim? Najbardziej chyba niezwykle ciekawy głęboki półmisek zupy z ryb i owoców morza nazywany guiso marinero. Czego tam nie było? Przede wszystkim ośmiorniczki, małże, kalmary, langustynki, malutkie gotowane sardynki, kawałki tuńczyka, do tego, rzecz jasna, pomidory, papryka, cebula, czosnek i diabli wiedzą co jeszcze, bo micha nawet jak dla mnie była potężna i dostarczyła zabawy na pół godziny za 12 euro.
Świetne w każdym wydaniu były zawsze ryby z rusztu z sycylijską sałatką także z papryki, pomidorów, kaparów, orzeszków ziemnych (!), czosnku i świeżej bazylii. Do tego obowiązkowo lampka doskonałego białego Colombo Platinum.
Polecam też bardzo ciekawą zapiekankę, czy raczej omlet nazywaną frittata. Po kąpieli w „nabąbelkowanym” siarką i gorącym prawie morzu przy wyspie Vulcano, tylko spory talerz tego specjału składającego się z zapiekanych w jajku z serem brokułów, marchwi, cebuli, czosnku, selera i innych cudeniek, mógł zaspokoić głód, a czerwone miejscowe zimne wino - pragnienie.
Co do pragnienia – też ostrzegam przed zakupami napojów procentowych. Zawartość leczniczych butelek z „absolutem” nie miała nic wspólnego z tym oryginalnym szlachetnym trunkiem. Zajzajer nadawał się tylko do jakichś piekielnych drinków, które komponował zaprzyjaźniony amerykański żeglarz podczas postoju przy kei na Salinie. Polecam za to naprawdę niedrogie, lekkie białe i czerwone miejscowe wina stołowe. Tylko trzeba podpatrzeć, jakie preferują miejscowi i tego się trzymać. No i oczywiście kawa ze świeżym białym pieczywkiem na śniadanie. Nie zapomnę smaku espresso z ciepłymi bułeczkami, gdy po dość ciężkiej nocnej żegludze dobiliśmy wczesnym rankiem do Messyny. Bajka w gębie! Stawia natychmiast na nogi i daje napęd na pół dnia. Radzę tylko uważać i raczej nie zamawiać kawy mrożonej jak uczynił nasz przyjaciel. Otrzymał za marne 5 euro szklaneczkę wielkości naparstka z kostką lodu w środku, co radośnie uwieczniliśmy na fotografii.
Wiesław Mądrzejowski