Sylwestry

Każdy w końcu pierdołowacieje. Mówię o swojej osobie i przepraszam za brzydkie słowo. Ale tylko tak mogę sam sobie wyjaśnić, że tym razem po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, nie chciało mi się nigdzie wychodzić, aby uczcić Nowy Rok. Żadnego balu, czy choćby prywatki. Tylko telewizor i dwie najbliższe, rodzinne osoby. Jeśli założyć, że od osiemnastego roku życia zawsze uczciwie i z samozaparciem balowałem w dzień sylwestrowy, oznaczałoby to, że zrezygnowałem po czterdziestu sześciu corocznych balach. A przy okazji po raz pierwszy obejrzałem sylwestrowy program telewizyjny. No i jeśli miałoby tak już zostać, to pozostają tylko wspomnienia. Liczne wspomnienia. Bo też gdzie ja, przez te czterdzieści parę lat, nie balowałem?

Więc najpierw; gdzie najdalej od rodzinnego domu? To było na Kubie, w noc sylwestrową 1974. W słynnym lokalu pod palmami „Tropicana”. Tyle że Kubańczycy obchodzą tę noc jako dzień zwycięstwa rewolucji i wszystkie toasty wznosi się za jej wodza – Fidela. Nikt nawet nie zająknie się, że przy okazji (!) jest to nadejście Nowego Roku.

Znacznie lepiej wspominam sylwester przebalowany geograficznie bliżej i to dość niedawno. Mianowicie w słowackich Piesztanach – przepięknej uzdrowiskowej miejscowości. Nastrój jak w Polsce. Język prawie identyczny. A jednak mimo bliskości obyczaj nieco inny. Zabawa sylwestrowa zaczyna się już około osiemnastej, ale kończy zaraz po dwunastej w nocy. Bicie dzwonów! Toast! Wybuchy szampana! A potem życzenia, buźki i… do domu.

Jeszcze dwa, albo trzy razy zdarzało mi się obchodzić Nowy Rok za granicą, ale przecież to głównie polskie szaleństwa stanowią o randze wspomnień.

Większość sylwestrowych wieczorów spędziłem w klubach, które rutynowo odwiedzałem w dni powszednie. W kolejnych okresach życia były to studencka „Stodoła”, później warszawski klub architektów SARP, jeszcze później „Scena”. No i nie mogę zapomnieć o wielokrotnych sylwestrach w Domu Architekta w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie lubiliśmy spędzać z rodziną Święta Bożego Narodzenia. Jeden z noworocznych balów utkwił mi szczególnie w pamięci, bowiem spotkało się wówczas w Kazimierzu fantastyczne grono znanych artystów. Byli tam reżyserzy filmowi Krauze i Morgenstern, aktorzy Ewa Dałkowska i Ryszard Pietruski oraz piosenkarz Piotr Szczepanik, którego zmusiliśmy do zaimprowizowanego recitalu.

A skoro jesteśmy przy artystach. Był okres w moim życiu, kiedy żonaty byłem z aktorką. Mieszkaliśmy wówczas – przez dwa sezony – w Katowicach. W wieżowcu znanym jako „dom nad delikatesami”. Mieszkało tam jeszcze kilka rodzin aktorów zatrudnionych w katowickim teatrze imienia Stanisława Wyspiańskiego. Dziś są to znane nazwiska. Wówczas wszyscy byliśmy młodzi i raczej anonimowi. Sylwestra postanowiliśmy zatem odbyć we własnym gronie, na zasadzie wewnątrz blokowej wędrówki od mieszkania do mieszkania, przy czym każdy z gospodarzy danego lokum miał za zadanie przygotować z góry ustalony posiłek i program wizyty.

I tak zaczęliśmy od Maćka Szarego (obecnie występuje w Teatrze Powszechnym w Warszawie), gdzie były zakąski i wódeczka. Później u nas dania gorące. Następnie toast noworoczny wypadał w kawalerce Krzysia Kolbergera. Z udziałem Ani Romantowskiej, późniejszej żony Krzysia. Następnie sery i desery - na sposób francuski - u Marka Kondrata i jego żony, Ilony. Na zakończenia podejmował nas Tadeusz Szaniecki, krakowsko-katowicki aktor, którego nazywaliśmy dziadkiem, bowiem wiekowo dobiegał zapewne aż do pięćdziesiątki!

Były jeszcze takie bale, w których uczestniczyłem niejako „z urzędu”, bowiem zatrudniano mnie kilkakrotnie jako projektanta–dekoratora sali balowej. Jeden z takich sylwestrów odbywał się w warszawskiej filharmonii. Jako główną atrakcję zaprojektowaliśmy wówczas gipsową rzeźbę, na wzór „maneken piss” – siusiającego chłopca, znanej brukselskiej fontanny. Tyle że nasz chłopczyk stał pośrodku sali balowej, a po wrzuceniu do specjalnej skarbonki wykupionego żetonu, z jego siusiaczka lało się białe wino. Automat był bardzo prosty. W obudowie fontanny siedział sowicie opłacony, niewidzialny pracownik filharmonii i przy pomocy gumowej gruszki odpowiednio dozował zamówiony trunek. Uciech było co niemiara. Rozbawiał nas szczególnie widok pań, które nie zawsze korzystały z kieliszków, wypijając wino bezpośrednio - że tak to ujmę - ze źródła.

Andrzej Symonowicz