Taper. Taperować. Co to właściwie znaczy? Samo słowo taper pochodzi z języka francuskiego, jest czasownikiem i oznacza pisanie na maszynie, stukanie, stukanie w klawisze. Stąd taperami nazywano pierwotnie pianistów grających w niemym kinie, tworzących na poczekaniu podkład muzyczny do wyświetlanych scen. Później nazwa ta objęła pianistów salonowych, umilających, za pieniądze, prywatne przyjęcia. Wreszcie dzisiaj słowo to oznacza pianistę kawiarnianego, potrafiącego zagrać wszystko, w każdej konwencji artystycznej i na każde życzenie. Jest to umiejętność szczególna.
Pierwszy raz z prawdziwym taperowaniem zetknąłem się w latach siedemdziesiątych w gdańskim studenckim klubie ŻAK. Tłumy przychodziły wówczas na seanse niemych filmów tylko dlatego, że przed ekranem zasiadał do instrumentu niezrównany młody pianista Andrzej „Slim” Głowiński. To, co „Slim” wyczyniał ilustrując oglądane obrazy, można chyba dziś porównać do muzycznego poczucia humoru popularnej grupy „Mo Carta”.
Przed wielu laty miałem zaszczyt współpracować z Andrzejem Głowińskim jako autor tekstów do spektakli reklamowych, do których muzykę komponował „Slim”. Ale o tym jeszcze napiszę. Dzisiaj Andrzej Głowiński jest znanym artystą najwyższej klasy, wieloletnim kierownikiem muzycznym gdańskiego Teatru Wybrzeże. Od czasu do czasu wspomina go w swoich prasowych felietonach Stanisław Tym, co sprawia mi ogromną przyjemność, bo ja też uważam, że jest to jeden z najfajniejszych facetów jakich spotkałem.
Spośród wczesnopowojennych kawiarnianych taperów wielu doczekało się wspomnień w nostalgicznej literaturze tamtych lat. W każdym znaczącym lokalu ktoś musiał wówczas taperować. Za moich, późniejszych czasów, moda ta częściowo zniknęła, ale w niektórych kawiarniach, zwłaszcza hotelowych („Bristol”, „Europejski”) fortepian plus pianista stanowiły nieodłączny element wnętrza. Króciutko i mnie zdarzyło się uprawiać ów ekstrawagancki zawód. Wprawdzie gram ja na pianinie ledwo-ledwo, ale przyjaźniąc się przez wiele lat z architektem – pianistą Jarkiem Gajewskim posiadłem umiejętność grania z nim na cztery ręce, w roli podwójnej ręki lewej, to jest rytmicznego akompaniowania mu na klawiszach basowych. I to akurat robiłem całkiem sprawnie.
Któregoś wieczora wybraliśmy się z Jarkiem (rok około 1970) do jednej z trzech pierwszych ajencyjnych kawiarni w Warszawie, to jest do „Ulubionej” – dawna nazwa „Łowicka”. Porównując do ówczesnych peerelowskich kawiarń państwowych, był to sam luksus i powalająca nas drożyzna. I oczywiście taper – pan Włodzimierz Bieżan, znany akordeonista i kompozytor, tym razem przy pianinie. Byliśmy uprzejmi rozpoznać mistrza, co go szczerze wzruszyło, toteż na pytanie, czy pozwoli nam skorzystać z instrumentu i zagrać coś na cztery ręce – bez wahania się zgodził. Mój przyjaciel brawurowo wykonał kilka standardów jazzowych i szybki, stary rag-time. Towarzyszyłem mu dzielnie i z samozaparciem. Goście na sali wyraźnie się ożywili, a właściciel przyniósł nam do instrumentu tacę pełną kufli z piwem - o co nam przecież, ubogim artystom, chodziło przede wszystkim.
Po skończonym popisie właściciel poprosił nas do swojego biura i bez większych ceregieli zaproponował stałą współpracę, co drugi dzień, na zmianę z panem Bieżanem. Obaj z Jarkiem byliśmy wówczas początkującymi architektami na stażu, z bardzo marniutką pensją. Tymczasem szef „Ulubionej” zaproponował nam trzy razy tyle co w biurze projektów i to za cztery dni w tygodniu! Oczywiście, że się zgodziliśmy.
Graliśmy kilka miesięcy i doczekaliśmy się wielu sympatycznych wzmianek w prasie, także w amerykańskiej – polonijnej (w „Ulubionej” urządzano przyjęcia dla zagranicznych gości). Skończyło się, kiedy boss zaproponował nam granie codzienne, ponieważ uważał, że pan Bieżan nie zapewnia mu takiej frekwencji jak my. Zrezygnowaliśmy w ogóle. Po pierwsze całe to zajęcie w końcu zbyt kolidowało z naszą pracą zawodową, a po drugie nie chcieliśmy, aby pan Włodzimierz stracił przez nas możliwość zarobkowania. To był już wówczas bardzo starszy pan!
A co do owej frekwencji. Rzeczywiście w „Ulubionej” czekało się w szatni na zwolnienie stolika. Toteż szef sali jak mógł tak ponaglał biesiadników do czynienia zamówień i dość obcesowo przeganiał tych, którzy zbyt długo siedzieli nie zamawiając, lub też mieli czelność pić tylko wodę. Pewnego wieczora zdenerwowała go bardzo przedłużająca się dyskusja dwóch panów, a zwłaszcza ich od dawna puste kieliszki. Nie rozpoznał znanych dziennikarzy. Podszedł i jak to on, dość niegrzecznie, zwrócił uwagę, że inni goście czekają na stolik. A wtedy jeden ze skarconych biesiadników donośnym głosem przywołał kelnerkę i słyszalnie dla całej sali zamówił – Dwa koniaczki dla nas proszę i lewatywę dla pana kierownika!
Andrzej Symonowicz