Tydzień temu rozpisałem się na tematy operetkowe. Z wielkim, zresztą, sentymentem. Należę do pokolenia, dla którego stara, dobra operetka jest sympatyczną okazją do zetknięcia się z muzyką klasyczną. Tak - klasyczną, ale nie nudną.
Aby pokochać operę trzeba mieć pewne predyspozycje. Wręcz przygotowanie. Po części muzyczne, po części po prostu kulturowe. W operetce natomiast mamy do czynienia z muzyką skonstruowaną tak jak operowa, czyli według tradycyjnych zasad harmoniki, ale w formie bardziej przyswajalnej, a niekiedy wręcz żartobliwej.
W latach mojej wczesnej młodości, w początkach polskiej telewizji, stały się modne wodewile, czyli komediowe farsy napisane gdzieś tam przed laty, a które odświeżono i dodano im muzykę w latach tużprzedwojennych. Często także pokazywano na małym ekranie tradycyjne, operetkowe spektakle. Muszę więc przyznać, że w dzieciństwie wychowałem się na przebojach operetkowych i operetkopodobnych. Zamiłowanie do jazzu tradycyjnego nadeszło później.
Czym były wspomniane wodewile? Czytelnicy zbliżeni do mnie wiekowo być może pamiętają słynny spektakl teatralny, później telewizyjny, a następnie także film (w roli głównej Tadeusz Fijewski) „Żołnierz Królowej Madagaskaru”. Była to stara farsa Stanisława Dobrzańskiego, z roku 1879, opracowana na nowo, w roku 1936, przez Juliana Tuwima. Z muzyką Tadeusza Sygietyńskiego. Do dzisiaj zdarza mi się usłyszeć cytowane z wodewilu powiedzonka jak: „bój się Boga Mazurkiewicz”, czy „Kaziu nie męcz ojca”.
Tuwim przerobił także starą ramotkę „Porwanie Sabinek” na przezabawny wodewil pokazywany pod koniec lat pięćdziesiątych w telewizji.
W roku 1958 młody, telewizyjny reżyser Jerzy Gruza wyreżyserował leciwą farsę Wincentego Rapackiego „Romans Pani Majstrowej”. Od tej premiery rozpoczęła się kariera aktorska Katarzyny Łaniewskiej (wówczas piękna Pani Majstrowa, dzisiaj babcia Józia z „Plebanii”), a także Romana Kłosowskiego i Mieczysława Gajdy.
Do wszystkich tych spektakli komponowano muzykę. Z reguły znakomitą. Nawiązującą do tradycji operetki, ale bardziej nowoczesną. To wszystko oglądałem, słuchałem i pamiętam.
Dzisiaj operetka i jej nowsza, uproszczona wersja, czyli wodewil odchodzą w zapomnienie. Jej miejsce już dawno zajął musical. Przede wszystkim w USA, ale także w zachodnich krajach Europy. U nas jakoś ten model przyjmuje się opornie. Ewenementem jest „Metro” napisane, wyreżyserowane i ustawione choreograficznie przez Janusza Józefowicza. Z muzyką Janusza Stokłosy. Jest tam aż 21 piosenek. Premiera odbyła się w Teatrze Dramatycznym w Warszawie w roku 1991. Rok później pokazano spektakl w teatrze MINSKOFF na Broadwayu. Od roku 1997 grany jest w Warszawie, w teatrze BUFFO. Jest to jednak pewien wyjątek. Uogólniając, ta formuła teatru muzycznego jest chyba nieco obca polskiej mentalności. Na przykład dla Amerykanów ich klasyczny musical z roku 1956 „My Fair Lady” – oparty na sztuce Bernarda Shawa „Pigmalion” – jest niemal narodową świętością. Coś jak nasza „Halka” Moniuszki. Tymczasem taka umuzyczniona formuła współczesnej opowiastki, podpartej śpiewanymi dialogami, u nas przyjmuje się raczej kiepsko.
Przy okazji. Zauważyłam, że w polskiej prasie czasem mylone są pojęcia „musical” i „music hall”. Zatem dla wyjaśnienia. Musical to spektakl teatralno-muzyczny. Jak operetka, czy wodewil. Musi być jakaś akcja wsparta piosenkami. Natomiast music hall to widowisko rewiowo – kabaretowe. Rodzaj składanki numerów piosenkarskich, tanecznych, kabaretowych, a czasem także cyrkowych. Do tego, oczywiście, schody, schody, schody… Przed wojną takim teatrem było słynne „Morskie Oko”. Dzisiaj teatr Małgorzaty Potockiej SABAT reklamuje się jako jedyny teatr rewiowy w Polsce.
Teatr SABAT mieści się w Warszawie przy ulicy Foksal 16. W tym samym domu, gdzie za moich młodych lat funkcjonowała słynna knajpa „Kameralna”. Uświęcone miejsce!
Andrzej Symonowicz