...stacjonarne domowe i budki telefoniczne zabytkowe wspominam z wielkim sentymentem i rozrzewnieniem. W czasach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości nawet nie marzyłam o takim wynalazku jakim jest obecnie telefon komórkowy. Za to marzyłam, by w domu moich rodziców był telefon stacjonarny. W latach 70. posiadały je nieliczne osoby. Zaliczały się do nich dwie moje koleżanki: jednej ojciec pracował na poczcie, drugiej był milicjantem. Zazdrościłam sąsiadowi, który był urzędnikiem i często tak głośno rozmawiał, że słychać go było na korytarzu.
W Szczytnie stało kilka budek telefonicznych, fajne przeszklone pomieszczenia intrygowały nas, kiedy byliśmy dziećmi. Biegliśmy po mieście i wchodziliśmy do takich kabin. Wystarczyło podnieść słuchawkę, by usłyszeć sygnał lub nagranie: „wrzuć monetę”. Czasem wrzucaliśmy 50 groszy i dzwoniliśmy do wybranego z książki telefonicznej odbiorcy, by po prostu usłyszeć czyjś głos. Jakie to było intrygujące, ciekawe, niezwykłe, wspaniałe. Ale urządzaliśmy też sobie głupie zabawy, np. wybieraliśmy numery alarmowe, czyli bez wrzucania monet i dzwoniliśmy na milicję, na pogotowie, ale najczęściej upodobaliśmy sobie numer straży pożarnej i krzyczeliśmy: „Pożar!” Pożar pies kiełbasę” i odkładaliśmy słuchawkę. Nie jest to chlubne zachowanie, ale przyznaję, że tak robiliśmy. To był rodzaj dziecięcej zabawy, tak jak wydzieranie się na widok samolotu: „Panie pilocie, dziura w samolocie”.
Telefon był marzeniem nie tylko dzieci, ale przede wszystkim dorosłych.