Stan Borys opowiada "Kurkowi" o amerykańskim etapie kariery Krzysztofa Klenczona
.
"Kurek Mazurski": - W jakich okolicznościach poznał pan Krzysztofa Klenczona?
Stan Borys: - Było to w Szczytnie w roku 1970. Po koncercie zespołu, w którym wówczas występowałem - Bizony, przyszedł za kulisy MDK-u przywitać się i porozmawiać z nami.
- Było to już po jego odejściu z Czerwonych Gitar.
- Tak. Grał wtedy w założonych przez siebie "Trzech Koronach". Bardzo prawdopodobne, że nazwę zespołu zaczerpnął z "Ballady o dwóch siostrach", utworu z mojego repertuaru do słów wiersza K.I. Gałczyńskiego, którego fragment brzmi "...wszystko com słyszał w Dublinie raz, w oberży Trzy Korony...". Moje kontakty z Krzysztofem stały się bliższe dopiero za oceanem.
Klenczon wyjechał tam w 1972 roku.
- A ja trzy lata później. Graliśmy nieraz na wspólnych koncertach w Chicago dla miejscowej Polonii. Czasem zasiadaliśmy przy jednym stole pijąc piwko i śpiewając kolędy.
- Wyjeżdżając z kraju Klenczon myślał o zrobieniu w Ameryce kariery, tymczasem nagrana w Stanach płyta "The show never ends" przeszła bez echa. Także jego tournee po Polsce w 1979 roku nie przyniosło specjalnych sukcesów.
- Był fanem Presleya i uwielbiał go naśladować. Zrobił sobie biały kostium podobny do takiego, jaki miał Elvis, z postawionym kołnierzem, powszywanymi kamieniami i spodniami - dzwonami. Chciał się nim pochwalić w Polsce. Tymczasem po przyjeździe tutaj, zamiast spodziewanych zachwytów, spotkał ironiczne uśmiechy. Trudno się zresztą dziwić - ten strój nijak nie pasował do ówcześnie obowiązującej w kraju socjalistycznej kultury. Krzysztof wracał więc do Stanów bardzo rozczarowany.
- Tam miał za to publiczność, której w presleyowskim kostiumie imponował.
- W przerwie koncertów słuchacze często przychodzili do niego, klepali po ramieniu i zapraszali do stołu na drinka lub piwo. Amerykańska Polonia go uwielbiała, a on nie potrafił odmówić. Zdarzało się nawet, że schodził z estrady mocno wyczerpany, ale wpływ na to mogło mieć też przemęczenie. Oprócz grania parał się jeszcze innymi zajęciami.
- To podobno normalne u amerykańskich artystów, którzy nie są jeszcze na topie?
- Koncerty odbywały się w piątki, soboty i niedziele. Teść Krzyśka, który miał firmę zajmującą się sprzątaniem dużych obiektów w centrum Chicago powtarzał mu często pogardliwie, że "z samej muzyki nie utrzyma się rodziny". Krzysztof przejął więc część firmy i znalazł się na swoim. Często pomagał muzykom dając im dodatkową pracę. Sam też obciążony dodatkowymi zajęciami coraz mniej czasu poświęcał muzyce.
- A w międzyczasie jeszcze jeździł na taksówce?
- To też było z inspiracji teścia, który dla powiększenia zysków kupił kilka taksówek. Krzysztofowi akurat to zajęcie bardzo się spodobało. Proponował również i mnie, żebym spróbował. Mówił "śpiewasz tylko w weekendy, nie masz nic do roboty, chodź, pokażę ci na czym ten biznes polega, a potem założymy wielkie przedsiębiorstwo taksówkowe". Ja jednak odmówiłem.
- Życie w Ameryce coraz bardziej mu dokuczało.
- Krzysztof był zmęczony, organizm się wypalał, pojawiły się rozterki, co jest normalną przypadłością u polskich artystów występujących w USA. Jego płyta nie była puszczana w radiu, chociaż teść mu obiecał, że załatwi to poprzez swoje znajomości. Przyszedł moment, że przestał występować.
- Czy to prawda, że w koncercie, po którym doszło do tragicznego wypadku, nie planował wcale udziału?
- Tak. Zdziwiony zobaczył swoje nazwisko na wydrukowanych już plakatach i oczywiście nie mógł odmówić, bo dochód z koncertu przeznaczony był na pomoc dzieciom w Polsce. To był luty 1981 r.
- Co było przyczyną wypadku? Nadmierna prędkość, zmęczenie...?
- To chyba, jak niektórzy mówili, było przeznaczenie. Samochód prowadziła jego żona, denerwował go jej sposób jazdy - przecież on jest taksówkarzem, on prowadzi lepiej. Zmusił żonę, by się zatrzymała i sam usiadł za kierownicą. Ulicą Pulaski zmierzali do Skoki, swego miejsca zamieszkania. Zaczynało już świtać. W pewnym momencie z podporządkowanej ulicy wyjechał duży, rozpędzony van i uderzył w drzwi kierowcy.
- Walka o jego życie trwała 40 dni. Czy były momenty, w których pojawiała się nadzieja na ucieczkę przed śmiercią?
- Cały czas był nieprzytomny, ale zdarzyło się coś, co mogło taką nadzieję przywrócić. Pewnego razu jego siostra Hanka przyniosła do szpitala gitarę. Położyła dłonie Krzysztofa, który był prawie cały w gipsie, na strunach i spytała: "Krzysiu, czy zagrasz jeszcze kiedyś na gitarze?" Nic nie odpowiedział, ale z oczu po policzku pociekły mu łzy. Zmarł rankiem 7 kwietnia.
- Był pan na uroczystościach pogrzebowych?
- Oczywiście. Śpiewałem nawet "Biały Krzyż", z trochę zmienionym tekstem na mszy żałobnej. Do kościoła św. Wojciecha na Fullerton przyszło o godz. 11 rano 600 osób - muzycy, przyjaciele, fani, wielbiciele jego piosenek...
- Podobno przez jakiś czas jeździł pan taksówką zmarłego kolegi?
- Tuż po wypadku Krzyśka jego teść zadzwonił do mnie, żaląc się, że taksówka stoi i nie zarabia, i że traci dziennie 40 dolarów. Ja miałem wtedy w Chicago swój program w radio, więc teść Krzyśka chciał, bym poszukał kogoś przez ogłoszenie. Ale ja tego nie zrobiłem. Miałem świeżo w pamięci rozmowę z Krzyśkiem i sam siadłem za kierownicą. W ten sposób przez 40 dni i nocy, podczas których Krzysiek walczył o życie, ja zastępowałem go na taksówce. Godzinę po jego śmierci operator podał przez radio wiadomość: "Christopher, który jeździł pod numerem 94, zmarł dziś rano w szpitalu. Wzywa się wszystkie taksówki, aby na minutę włączyły klaksony, by uczcić jego pamięć". W dniu pogrzebu, po stypie, oddałem teściowi Krzyśka klucze od samochodu.
- Z relacji przyjaciół i bliskich znajomych wynika, że Klenczon myślał o powrocie do kraju, tęsknił za rodzinnymi stronami.
- Tak, to prawda. Wkrótce po jego śmierci dotarł do mnie tekst niedokończonej piosenki, którą Krzysztof miał zadedykować matce. Na prośbę paru przyjaciół z Polski, głównie Janusza Kondratowicza, nagrałem tę piosenkę w wersji roboczej. Jej tekst zaczynał się tak:
"Dom
- nie widziałem go od lat,
chyba tylko w snach.
Dom - tam kochałaś nas
i gubiłaś łzy.
Dom - nie zastąpi mi go nic,
kiedyś wrócę tam,
kiedyś wrócę tam..."
Jakiś czas potem piosenkę tę nagrałem także w studio.
- Pamięć o Krzysztofie Klenczonie jest wciąż żywa. W różnych miastach naszego kraju powstają stowarzyszenia jego imienia. W Szczytnie mamy pomnik i park Klenczona. W Warszawie powstała inicjatywa nazwania jego imieniem jednej z ulic. Czy podoba się Panu taki sposób honorowania zmarłych artystów?
- Myślę, że nadanie nazwy ulicy powinno wiązać się z jakimiś zasługami. Skoro są ulice "Nasturcji" czy "Słonecznika", to czemu ich patronem nie może być zasłużony dla kraju artysta?
Rozmawiał
Andrzej Olszewski
2004.09.01