To już jest jesień – chcesz, czy nie chcesz
przyszła tu i będzie trwać,
minęło lato, minął wrzesień
lato ci dało co miało ci dać…
A teraz zbierasz kwiaty jesieni,
świat już się nie zieleni
i coraz krótsze są jesienne dni.
Zacytowałem fragment piosenki jaką napisał, a także skomponował do niej melodię, dwudziestoletni Andrzej Rosiewicz, student wydziału melioracji SGGW, czyli Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie (dzisiaj Akademia Rolnicza). Tak to jakoś wykombinowano w szkolnictwie wyższym, że studenci SGGW, podobnie jak studenci wydziału architektury Politechniki Warszawskiej, odsługiwali studenckie wojsko w charakterze saperów. Z tej to racji wakacyjne obozy szkolenia wojskowego spędzaliśmy w tych samych jednostkach inżynieryjnych, czyli w Kazuniu Nowym lub Dęblinie. Co rok spotykaliśmy tych samych chłopaków z uczelni trochę dla nas obcej i tajemniczej, bowiem co my, przyszli architekci, mogliśmy wiedzieć o naukach rolniczych i hodowlanych. Nasze wydziałowe towarzystwo to były głównie dzieciaki z dużych miast, natomiast na SGGW dominowała młodzież wiejska, od małego otrzaskana z ziemią i problemami gospodarskimi. Zdecydowanie różnił nas także stosunek do służby wojskowej. Chłopaki z terenu wyniosły z domu szacunek dla wojska, toteż swoje wakacyjne szkolenie traktowali z powagą i niejaką determinacją. Co innego nasza rozpaskudzona młodzież – głównie z Warszawy i Łodzi. Demonstracyjne olewanie „tego całego koszarowego cyrku” należało wszak do obowiązkowego fasonu.
Wróćmy do Rosiewicza i jego piosenki. Nie był to jeszcze ten znany i popularny, późniejszy Rosiewicz. Tamtejszy Andrzej „Rosio” to chłopaczek szczuplutki i delikatny, unikający wszelakich przekleństw i grubiaństwa, natomiast utalentowany, że ho, ho! Pisywał okolicznościowe, sentymentalne piosenki i śpiewał je nam przy gitarze. Zresztą pośród młodzieży z uczelni rolniczej było mnóstwo utalentowanych artystów, zwłaszcza muzyków. Tworzyliśmy zatem przeróżne wspólne zespoły estradowe. Niektóre z nich przetrwały poza okres wakacyjny, a nawiązane wówczas kontakty trwają po dziś dzień, jak choćby moja znajomość z inżynierem melioracji Andrzejem Rosiewiczem.
Andrzej swoją piosenkę kończy następującą frazą:
Miał rację ten co śpiewał
w swej piosence,
że mu szkoda lata…
I mnie jest lata żal.
Piosenkę „A mnie jest szkoda lata” śpiewał w latach 50.-60. popularny aktor, jeszcze przedwojenny, Andrzej Bogucki. Pamiętam, że w którymś z felietonów już o nim wspomniałem, ale dzisiaj przypomina mi się anegdotka zupełnie inna. Jest ona chyba dość zabawna, powtórzę ją zatem za Jerzym Jurandotem.
Jerzy Jurandot to wybitny twórca kabaretowo – teatralny. Autor tekstów największych kabaretowych przebojów w okresie tuż przed wojną i po wojnie (kto nie zna ballady niby-podwórkowej „O jednej Wiśniewskiej”?). Dla mnie jego twórczość stanowi coś jakby ogniwo pośrednie między tym co napisał dla kabaretów słynny Julian Tuwim, a tym co stworzył genialny Jeremi Przybora.
W roku 1965 wydano książkę „Dzieje Śmiechu” autorstwa Jerzego Jurandota. Jest to książka wspomnieniowa z ilustracjami Jerzego Zaruby. Zbiornica wszelkiej anegdoty, do której zapewne jeszcze nieraz sięgnę. Dziś przytoczę zabawne wspomnienie z pierwszych, powojennych lat lubelskich, kiedy to mistrza Jurandota skierowano na stanowisko ministerialne w resorcie kultury. To on przyjmował i jakoś tam lokował w Lublinie powracających z tułaczki artystów. Między innymi wspomnianego Andrzeja Boguckiego i stąd moje skojarzenie.
Wszyscy owi przybywający do kraju artyści żywili się w stołówce PKWN, która dysponowała owszem głębokimi talerzami i łyżkami, ale już widelcami i nożami ani trochę. Tymczasem stołownikom podawano zawsze talerz zupy z jednym solidnym kawałem mięsa w środku. No i jak to zjeść łyżką? I wtedy żona Jerzego Jurandota, znakomita aktorka i tancerka Stefania Grodzieńska, przyniosła z domu wielkie, krawieckie nożyce. Odtąd wszyscy biesiadnicy po kolei cięli owymi nożycami swój kawał mięsa na paski mieszczące się w łyżce.
Aby nawiązać do tytułu felietonu załóżmy, że było to jesienią.
Andrzej Symonowicz