Chluśniem, bo uśniem. Łykniem, bo odwykniem. Zdrowie wasze w gardło nasze.

Powiem krótko - witaj wódko, albo Jan Sebastian BACH! To są takie niby toasty, ale w rzeczywistości biesiadne żarty. Pamiętam, że w moim dzieciństwie (Warszawa lat pięćdziesiątych) dorośli, podczas domowego przyjęcia, wygłaszali toastowe życzenie: „żeby nam się dzieci tramwajów nie czepiały”. Taka sobie wesoła kpina z tradycji wygłaszania przemówień. To dość charakterystyczne dla Polaków, którzy raczej nie przywiązują wagi do toastowej, nadętej pompy, za to nie opuszcza ich poczucie humoru. Zupełnie odmiennie wygląda to w innych krajach. W niektórych wygłoszenie stosownej przemowy, podczas biesiady, to rzecz niesłychanie poważna. Na przykład w Gruzji, w kraju, gdzie tradycje winiarskie kultywowane są od 8000 lat. Do Gruzji jeszcze wrócę, ale na razie kilka słów o historii toastowego obyczaju. Już sama etymologia, czyli pochodzenie słowa toast, wydaje mi się interesujące. Otóż starożytni Rzymianie praktykowali maczanie przypalonego chleba, to jest grzanki, w kieliszku pitego wina. Miało to złagodzić smak i konsystencję dość paskudnego napoju, jaki wówczas produkowano. Dzisiaj wiemy, że węgiel rzeczywiście zmniejsza kwasowość źle zbalansowanego wina. Czyli starożytni, mimo braku naukowej wiedzy, wcale niegłupio kombinowali. Czasownik piec, palić, czy przypiekać, po łacinie torrere, szybko przekształcił się w starofrancuskie słowo toster. Od niego pochodzi współczesny wyraz tost, ale także toast, ponieważ przy maczaniu grzanki mówiono „na zdrowie”.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.