No to na początek dlaczego kartofli, a nie ziemniaków na przykład? Bo jako młode pacholę, ledwo od ziemi odrośnięte, gdzieś tak koło południa (do dziś, gdy złapię w radio hejnał mariacki zmieniam program) słyszałem gromkie wezwanie babci, po czym otrzymywałem specjalny nożyk i zostawałem delegowany do „sklepu” (dzisiaj nazywanego piwnicą). Tam miałem obrać kartofle (na Pomorzu nikt nie słyszał o jakichś ziemniakach) dla całej licznej wtedy rodziny - tak mniej więcej osiem osób przy stole. Tym sposobem niezwykle szybko poznałem tabliczkę mnożenia, bo na osobę wypadało po cztery kartofelki. Gorzej, gdy na obiad była kartoflanka lub grochówka, którą też gotowano z kartoflami. Nie dziwota, że od tego czasu jestem fanem ryżu, kaszy i makaronu. Szybko też na własnej skórze przekonałem się, że obieranie to nie tylko wrzucenie do garnka odpowiedniej ilości czystych już kartofelków. We wczesnych latach pięćdziesiątych nikt nie marnował kartoflanych łupin. Były one składane, a następnie gotowane jako deser dla kwiczącego w szajerku prosiaka. Gdy okazywało się, że łupiny są zbyt grube, czyli nie chciało mi się obierać dokładnie i ciąłem jak leci, szła w ruch tzw. pyda, czyli kilka dość twardych rzemyków na zajęczej nóżce. Muszę przyznać, że jako jeden z elementów procesu wychowawczego odgrywała dość istotną rolę. Do dziś pamiętam, aby przy obieraniu obierki były możliwie cienkie.

Szczególnie lubiłem obieranie kartofli na placki ziemniaczane. Wtedy babka sama fatygowała się do ciemnych podtoruńskich podziemi i ze stosu wybierała sztuki o odpowiednim kształcie, czyli możliwie duże. Wtedy także oko oceniające grubość łupin bywało lekko przymknięte, aby kartofle nabierały kształtu poręcznego do tarcia na wielkiej, ostrej jak brzytwa tarce.

Gdy już powróciłem na rodzicielskie łono, obranie szesnastu ziemniaków stało się dosłownie fraszką. Obowiązek ten spoczywał na mnie aż do poważnego wieku lat prawie dwudziestu, kiedy wieczorem zapełniałem garnek obranymi kartoflami na następny dzień, za co po powrocie z pracy nie czekała nagroda w postaci pożywnego obiadu. Należy też odnotować wyraźny postęp techniczny. Trafiły do sklepów specjalne nożyki do obierania, które nie pozwalały na cięcie „od serca” i łupiny były sztuka w sztukę tej samej grubości. Nic dziwnego, że już żaden wieprzek na nie nie czekał. Nie lubiłem tego sprzętu, wolałem tradycyjny ostry kozik. Dzięki nabytej tak wcześnie umiejętności obchodzenia się z półproduktem kartoflanym udało mi się osiągnąć niezwykle wysokie szczeble kariery wojskowej. Już bodajże trzeciego dnia słynnego obozu SPR dla absolwentów studiów prawniczych zyskałem sławę wybitnego specjalisty w przygotowaniu podstawy obiadowego żołnierskiego wyżywienia. Osiągałem wydajność trzech – czterech „szwejów”, co jak na „koguta” było absolutnym ewenementem. Dzięki temu w miarę spokojnie przeżyłem tenże obóz i ku osobistemu żalowi samego kwatermistrza batalionu zakończyłem wspaniale się rysującą karierę w siłach zbrojnych.

No cóż, do dzisiaj uważam, że kartofle jako podstawa polskiej kuchni obiadowej są nie do przebicia. Wprawdzie minęły już czasy, gdy jesienią kupowało się parę „metrów” i starczało tego do wiosny. Szkoda w piwnicy miejsca, kiedy w każdym markecie można kupić dobrze przechowany woreczek. Zmieniło się też samo obieranie. Z licznych peregrynacji po świecie przywiozłem m.in. kilka specjalnych ściereczek, których używam do przygotowania wiosennych „młodych” kartofelków. Wystarczy to zawinąć w taką ściereczkę, kilka razy przetrzeć i ślicznie błyszcząca sztuka trafia prosto do garnka. Modne też stają się coraz bardziej kartofle gotowane w łupinach. W jednym z marketów można kupić woreczki z kartoflami sztuka w sztukę dokładnie takimi samymi. Po ugotowaniu, przecięciu i napełnieniu farszem są doskonałym daniem, a jeszcze lepszym, gdyż nie wymagającym żmudnego obierania.

Wiesław Mądrzejowski