No to się zaczęło! W termometrze prawie kończy się skala, żar wysusza, więc kto żyw rusza tam, gdzie odrobina chłodu ciągnie od wody, najchętniej bieżącej. Jak co roku w długi czerwcowy weekend wypłynąłem na rzeczną włóczęgę po pokręconym nurcie Czarnej Hańczy. Przy okazji pojadało się tu i ówdzie, bo już nie te czasy, kiedy do kajaka zabierało się torbę z prowiantem, dwupalnikową kuchenkę i „kszynkę” napojów dla ochłody. Są jeszcze tacy prawdziwi turyści, ale weterani wiekiem sterani wolą już jakieś wygodniejsze formy spędzania czasu po zakończeniu kolejnego spływowego etapu. Na oferty nie można narzekać. Po raz pierwszy w kilkudziesięcioletniej już historii kajakowego pływania zdarzyło mi się odpoczywać w eleganckim gospodarstwie agroturystycznym, gdzie najstarszym spływowiczom zwanym „sucharami” przydzielono eleganckie pokoje z w pełni wyposażoną łazienką! Świat się zmienia! Nie przeszkodziło to zresztą, aby na pozostałych noclegach zawijać się w śpiwór w stodołach, najpierw na karimacie na strychu, za to później rozkosznie na świeżym i odurzającym sianie. Ale wracajmy do jedzenia. Co można w tym roku polecić na szlaku od Wigier do Augustowa? Na początek tradycyjnie przed zamoczeniem wiosła trzeba się wzmocnić. Proponuję podaugustowskie „Abro”, tuż obok znanego z TV biwaku ekologów broniących Rospudy. A tam jak zawsze pyszny chłodnik ze smażonymi ziemniakami na początek, po czym golonkę z grilla rozkosznie chrupiącą. Wszystko razem z zimnym żywcem za jedne 20 zł. Do wyboru jeszcze różne rybki, mięsiwa pierogi, zeppeliny i inne dobroci. Po takim wzmocnieniu można przewiosłować spokojnie kilkanaście kilometrów. Jak już wspomniałem, pierwszy nocleg wprawdzie w stodole, lecz z kuchennymi atrakcjami. Do wyboru – albo na ławkach na klepisku lub pod wiekową jabłonią podano świeżą szczawiową z jajkiem, gotowaną kapustę na wieprzowinie, nędzną sałatkę ze słoika z przeceny w geesie i… nieskończoną ilość wina fundowanego przez samego komandora obchodzącego akurat rodzinne święto. Najeść się było można, ale bez rewelacji. Ale czego wymagać, właścicielem gospodarstwa był warszawiak na czasowym wygnaniu w Augustowskiej Puszczy. Drugi biwak, ten z ekstra spaniem zdecydowanie lepszy. Słynna pani Milewska z Frącek jak zawsze uraczyła nas świetnymi kartaczami, a zdarzali się tacy ich wielbiciele, którym i cztery było mało. To zresztą etap najatrakcyjniejszy gastronomicznie, bo obok mieliśmy największą na szlaku stanicę wodną PTTK, z wąsatym Jurkiem prowadzącym ją już drugie dziesięciolecie. Coś się złego dzieje z augustowskim petetekiem, gdyż w tym roku nieczynne są pozostałe stanice w Głębokim Brodzie, Jałowym Rogu i w Swobodzie. A jadało się tam, oj, jadało, szczególnie w Swobodzie, co opisywałem np. w ubiegłym roku. Wracając do stanicy, to Jurek dla spływowych „sucharów” potrafił wyczarować już po północy, świeże, specjalnie przy nas robione pierogi. Przyjęte entuzjastycznie, pod napoje nie całkiem turystyczne, ale jest to jedyne miejsce na całym szlaku, gdzie nad samą wodą znajduje się lokal z tzw. wyszynkiem. I tu optymistyczna uwaga. Od lat nie widziałem tak sympatycznych spływów. Oczywiście spożywano to i owo, ale w ilościach najwyżej pobudzających dobry humor. Nie słyszałem żadnych wrzasków, nie było pijackich awantur, wprost przeciwnie, na wodzie cisza i dobre kajakowe maniery!
Kolejny etap w Dworczysku to oczywiście Schabowy. Z dużej litery, bo inaczej nie można napisać o pieczystym, jaki od chyba dziesięciu lat jadam w gospodarstwie pana Wiesia. Senior rodu, ponad 80-letni, ale czerstwy ojciec gospodarza osobiście, jak mówi, dopilnowuje, aby schabowy przed rzuceniem na patelnię był dobrze zapeklowany i podwędzony. Niezapomniane są też śniadania z własnego wyrobu wędlinami, twarogami, gotowanym serem z kminkiem czy miodami w kilku wydaniach. O jajecznicy na boczku i własnego wyrobu maślance nie wspomnę. Ciężko było się rozstać…
Wiesław Mądrzejowski