„Przekrój” rozpoczął swój żywot już w roku 1945 i funkcjonuje do dzisiaj.

Z tym, że przed laty wydawany był co tydzień, a obecnie wychodzi jako kwartalnik. W powojennej Polsce było to pierwsze pismo ilustrowane. W swoich najlepszych latach, za jakie uważam okres 1945-1969, egzystował „Przekrój” jako czasopismo absolutnie niezwykłe pośród innych periodyków wydawanych w krajach podporządkowanych ZSSR. Jak na owe czasy tygodnik ów był wyjątkowo otwarty na świat zachodni. Oczywiście, że było to tylko takie sobie zaglądanie za żelazną kurtynę przez dziurkę od klucza, ale to i tak sporo. Nawet w czasach stalinowskich naczelnemu redaktorowi Marianowi Eile i jego zespołowi udawało się dyskretnie propagować inteligencki styl życia. Warto dodać, że Marian Eile potrafił namówić do współpracy całą plejadę ówczesnych znakomitości literackich, że wymienię choćby tylko Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (Teatrzyk Zielona Gęś), czy Sławomira Mrożka. O innych mistrzach pióra także wspomnę w dzisiejszym felietonie.

Tygodnik „Przekrój” w latach 50. i 60. był to naprawdę pewien fenomen swoich czasów. Dzisiaj powiedzielibyśmy czasopismo kultowe. Z całą pewnością wiele osób z mojego pokolenia jest tego samego zdania. Ponieważ zdaję sobie sprawę, że moje felietony czytają niemal wyłącznie ludzie starsi, to im dedykują dzisiejszy tekst. Niech sobie przypomną owe nieco weselsze, kolorowe chwile, które w szarej rzeczywistości PRL-u zapewniał im, zawsze w niedzielę, tygodnik „Przekrój”.

Niedzielną lekturę rozpoczynano niemal zawsze od ostatniej strony, czyli tylniej okładki. Był to fantastyczny, nieco kabaretowy koktajl literackich i graficznych różności.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.