Oczekiwałem na postoju taxi na pasażera, gdy do wozu podszedł starszy pan i, pokazując mi kartkę papieru, spytał po niemiecku: Czy znana jest panu ta miejscowość? Spojrzałem na nią - Eichenthal - po polsku Dębówek. - Tak, znam tę miejscowość. Proszę wsiadać - powiedziałem
.
Krzyż w Dębówku
Pasażer nie był zbyt rozmowny, rozglądał się tylko uważnie, a gdy mijaliśmy kościół przy ul. Konopnickiej spytał: - Czy to katolicki kościół? Gdy przytaknąłem umilkł i uważnie obserwował mijaną okolicę.
W Dębówku dojechaliśmy do końca wsi i zawróciliśmy.
- Nic się tu prawie nie zmieniło, tylko tego lasu chyba nie było - powiedział w końcu, kręcąc głową.
Zatrzymaliśmy się przed krzyżem stojącym przy wjeździe od strony Szczytna. Pasażer wysiadł i zaczął uważnie oglądać okolicę. W końcu powiedział: - Tak, to tu. Tu leżą moi koledzy. To ładnie ze strony mieszkańców, że tak ładny grób im zrobili - dodał. Stanął przy krzyżu i zadumał się.
Nie miałem pewności, czy to była mogiła jego kolegów. Pięknie ogrodzone krzyże stawiano na krańcach wsi już od dawna, był to niejako symbol, że wieś jest chrześcijańska i katolicka. Niewykluczone jednak, że na grobie poległych ktoś umieścił krzyż, potem w tym samym miejscu postawiono nowy i ogrodzono go. Czy tu leżą jego koledzy? Pan Bóg raczy wiedzieć. Nie podzieliłem się z moim pasażerem tymi wątpliwościami. Czy to ma w końcu jakieś znaczenie?
- Tylko skąd tu ten las? - zastanawiał się starszy pan.
- Kiedy pan tu ostatnio był? - przerwałem mu.
- W styczniu 1945 roku - odparł i spojrzał na mnie zdziwiony.
- To kawał czasu - powiedziałem. - Okolica się zmieniła - dodałem.
- Nie było tu wtedy żadnego lasu, tylko gołe, ośnieżone pole i śnieg po pas, pamiętam jak dziś. To w tym miejscu - wskazał - zniszczono mój czołg, ostatni czołg z mojego pułku.
Stacja Willemberg
Starszy pan czuł jednak potrzebę zwierzeń, bo zaczął mi opowiadać swoje przeżycia.
- Nie znam tych stron - zaczął - tylko wojenne losy rzuciły mnie tutaj. Jestem Bawarczykiem, w 1944 roku miałem osiemnaście lat. Wtedy zmobilizowano mnie i zostałem kierowcą czołgu w pancernej dywizji "Grossdeutschland" (Wielkie Niemcy).
- To słynna dywizja - wtrąciłem.
- Gdy do niej trafiłem, stacjonowała w Saksonii, w okolicach Drezna. Uzupełniano załogi i sprzęt, i po kilkudniowym przeszkoleniu, w grudniu 1944 r. załadowano nas na wagony. Ruszyliśmy na wschodni front. Na jednej ze stacji odczytaliśmy nazwę Willemberg (Wielbark). Wówczas padł rozkaz rozładunku wagonów. Znaleźliśmy się w Prusach Wschodnich, więc będzie gorąco - pomyślałem.
- Rozładunek nastąpił sprawnie - kontynuował mój rozmówca.
- Czołgi, a było ich około 120, skryliśmy w stodołach i zamaskowaliśmy na podwórkach domów. Miasteczko opuścili już mieszkańcy, zajęliśmy pozostawione przez nich domy, pomimo to część z nas spać musiała w stodołach i stajniach. W miasteczku pełno już było wojska, a do tego jeszcze nasza dywizja 5-6 tysięcy chłopa.
Nocą posłyszeliśmy głuche dudnienie armatniej kanonady z południowej strony. To Różan - uświadomili nas starsi żołnierze. Był to przyczółek mostowy nad Narwią, który Rosjanie zdobyli w czasie letniej ofensywy i który Niemcy usiłowali za wszelką cenę zlikwidować. Jak topór wisiał on nad Prusami Wschodnimi, skąd, jak słusznie sądziło niemieckie dowództwo, wyjść mogło główne uderzenie spodziewanej ofensywy zimowej, a ta mogła nastąpić w każdej chwili.
Następna noc to był sylwester - ciągnął swe opowiadanie pasażer. - Popukaliśmy sobie na wiwat, jak to było w zwyczaju, ale spać poszliśmy z ciężkimi sercami. Zastanawialiśmy się, co przyniesie jutro.
Na resztkach paliwa
Na to jutro, niestety, nie trzeba było długo czekać. 13 stycznia, w trybie alarmowym, dywizja opuściła miasteczko i co sił w motorach pognaliśmy na południe w kierunku Różana. Przybyliśmy za późno. Pod naporem potężnych sił, jakie Rosjanie zgromadzili, front pękł i zaczął się bezładny odwrót. Zatkanie w nim luk stało się już niemożliwe. Przewaga sił wroga była zbyt duża. W kilku miejscach pod Przasnyszem starliśmy się z nieprzyjacielem. Wymiana ognia trwała kilka godzin. Rosjanie, przy wsparciu czołgów, nacierali falami, odparliśmy kilka ataków, ale gdy przyszły wieści, że Przasnysz padł, pozostał tylko odwrót na północ.
Przyszedł rozkaz - oszczędzać paliwo. Oszczędzać, ale jak? Tereny na północ od Przasnysza były bezleśne. Unieruchomiony czołg stawał się łatwo łupem sowieckich samolotów, które panowały w powietrzu. Pod naciskiem wroga odwrót zamienił się w chaotyczną ucieczkę. Jednostki wojskowe przemieszały się między sobą, komu nie starczyło miejsca na szosie, szedł czy jechał polem, brnąc w śniegu.
Willemberg, Willemberg - podawano sobie z ust do ust. Tam strefa umocniona, tam można będzie złapać oddech, stawić opór wrogowi. Ten jednak parł jak burza, w każdej chwili groziło nam okrążenie. W kilkunastu czołgach zabrakło paliwa, załoga wrzucała do środka granat, by pojazd nie dostał się w ręce nieprzyjaciela i przyłączała się do jadących jeszcze maszyn.
Śmiertelnie znużeni dotarliśmy do Wielbarka. Przed miasteczkiem były rzeczywiście gotowe stanowiska obronne dla piechoty i czołgów. Błyskawicznie obsadziliśmy je i odsapnęliśmy z ulgą, tu można się będzie bronić, przynajmniej jakiś czas.
Od kilku dni było wyjątkowo zimno. Mróz poniżej 20 stopni, w czasie jazdy w czołgu jest przynajmniej ciepło, ale na postoju każdy dotyk broni czy pancerza parzy jak wrzątek. A co mówić o piechocie? Od kilku dni nie mieliśmy nic gorącego w ustach. Ktoś wydoił krowę i przyniósł po kubku ciepłego mleka. Jego smak pamiętam do dzisiaj.
Za naszymi plecami palił się Willemberg. Łuny pożarów widać było ze wszystkich stron, a my szczękaliśmy zębami z zimna. Rozpalenie ogniska nie wchodziło w ogóle w rachubę. Natychmiast zasypałby nas grad pocisków z moździerzy.
O świcie zostaliśmy obudzeni przez huk silników samolotów. Kilkadziesiąt szturmowców leciało na północ. Odgłosy wybuchów bomb uświadomiły nam, że atak nastąpił gdzieś blisko. Bombardują lotnisko w Szymanach - powiedział ktoś z miejscowych - i Szczytno - dodał inny za chwilę.
Przed południem od strony Chorzel wyszedł wspierany przez czołgi atak radzieckiej piechoty. Ten odbiliśmy bez trudu. W lesie, na szosie czołgi wroga nie mogły rozwinąć szyku. Ściśnięte na drodze były łatwym celem dla naszych dział. Błysnął ogień, kilka pojazdów stanęło w płomieniach. Zaciekłe ataki wroga trwały cały tydzień. Urra! Urra! - poprzez huk wybuchów i trzask broni maszynowej słychać było krzyk rosyjskiej piechoty. Zaciekłe walki trwały cały dzień, potem drugi. Broniliśmy się, ale niepokojące wieści docierały do naszych uszu. Słabo obsadzony przez wojsko Szczycieński Rejon Umocniony, który miał stać się jedną z zapór broniących dostępu w głąb Prus Wschodnich, został w kilku miejscach przełamany. Groziło nam okrążenie. Przyszedł rozkaz - grzać silniki! Ruszamy w kierunku Szczytna. Grzać silniki - ale czym? Wiele wozów miało już resztki paliwa w bakach. Po północy ruszyliśmy. Najwyższy czas, pierścień okrążenia zaciskał się. Z Willemberga do Ortelsburga (z Wielbarka do Szczytna) niby nieduża odległość - 20 kilometrów, ale wtedy droga zakorkowana była furmankami uciekinierów i ciężarówkami wojskowymi do tego stopnia, że jechaliśmy jak za pogrzebem. Kolumna czołgów porwała się, za moim wozem jechały tylko dwa.
Z niepokojem spoglądałem na wskaźnik paliwa, który coraz prędzej zbliżał się do zera. Mój wóz Pkfw IV to ciężkie bydlę - 36 ton żelastwa, pił paliwo jak krowa wodę.
Płonący Ortelsburg
Dotarliśmy wreszcie do Ortelsburga (Szczytna). Miasto przedstawiało okropny widok. W wielu miejscach wybuchły pożary. Główna ulica, w którą skręciliśmy obok kościoła paliła się jak żagiew. Rzuciłem okiem za siebie, tam też szalał pożar. Ulice zawalone były porzuconym sprzętem wojskowym, chłopskimi wozami, zabitymi końmi i bydłem. Gdzieniegdzie leżały trupy ludzkie. Przed ratuszem zobaczyłem sześciu zabitych żołnierzy Wehrmachtu. Po ulicach wokół zamku pętały się setki porzuconych bezpańskich krów. Ich żałosny ryk mnie, chłopskiego syna, chwytał za serce.
Skierowaliśmy się, podobnie jak cały potok uciekinierów, na drogę w kierunku Bischofsburga (Biskupca). Po drodze, na placyku przed wysokim, zbudowanym z czerwonej cegły kościołem, zatrzymał nas patrol żandarmerii wojskowej.
Halt! (stop). Zawrócić wozy, działa nastawić w kierunku wieży ratusza - padł rozkaz. - Organizujemy nową linię obrony, w oparciu o jeziora. Flanki mamy zabezpieczone - dodał spokojnym już tonem oficer żandarmerii.
Wyskoczyliśmy z wozów i stanęliśmy obok. Gdzie tu można zatankować paliwo? - spytałem oficera. - Mamy puste baki. Ten wzruszył tylko ramionami i uśmiechnął się gorzko.
Z kilku stron narastał grzmot artyleryjskiej kanonady. W każdej chwili wróg mógł się znaleźć w zasięgu naszych armat i karabinów maszynowych. Załadowaliśmy broń i patrzyliśmy na mostek między jeziorami. Chwile oczekiwania przerwał głos naszego dowódcy. - Chłopaki, sprawdzić, ile paliwa macie w baku. Sprawdziliśmy. Nie zostało go już wiele - zameldowałem. To samo zgłosili kierowcy pozostałych wozów. Spuścić resztki paliwa z dwu wozów i wlać do trzeciego - padł rozkaz. Zrozumieliśmy. W razie odwrotu będziemy mieli przynajmniej jeden pojazd do dyspozycji. Na dalszy rozwój wydarzeń nie czekaliśmy długo. Wróg wcale nie pchał się pod nasze lufy. Czołgi i piechota radziecka ukazały się od strony Neidenburga (Nidzicy). Za naszymi plecami, w okolicy koszar narastała strzelanina. Z lasów za torem kolejowym wysypywały się masy piechoty wroga.
Ostatni czołg
A więc znów grozi nam okrążenie. Znowu odwrót. Tym razem mamy już tylko jeden czołg. Strzelanina i wybuchy granatów wokół nas narastały. Poszczególne punkty oporu broniły się rozpaczliwie. Gdy placyk obok nas opustoszał, wrzuciliśmy do dwóch naszych wozów granaty i, ściśnięci jak śledzie w beczce, w ostatnim czołgu ruszyliśmy pod górkę w kierunku Biskupca.
Przetoczyliśmy się obok cmentarza i domów przedmieścia i wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Szosa znalazła się już pod ostrzałem. Na wzgórzach po obu jej stronach widać było stanowiska artylerii i piechoty wroga. Byle dotrzeć do wsi, przed nami wieś Eichenthal (Dębówek), tam, pod osłoną domów, będzie bezpieczniej, niż tu, na otwartym polu. Jeszcze tylko kilka kilometrów, pół kilometra, widać już było czerwone dachy domów, gdy trafiony pociskiem przeciwpancernym czołg buchnął ogniem, zygzakiem potoczył się kilkadziesiąt metrów i stanął.
Leżałem na dnie wozu tuż przy dolnym włazie. Dusząc się dymem zdążyłem otworzyć go i wyczołgać się na zewnątrz. Za mną jeszcze dwóch kolegów opuściło płonącą maszynę. Chcieliśmy ratować pozostałych, lecz w górę strzelił słup ognia. Zaczęła eksplodować zgromadzona wewnątrz amunicja.
Starszy pan ocknął się i spojrzał na mnie. Nie miałem wątpliwości, że wydarzenia sprzed 60 lat wciąż żyją w jego pamięci.
Zbigniew Janczewski
2005.01.26