ULUBIONA i inne

Napisałem powyższy tytuł i nagle zdałem sobie sprawę, że brzmi on dość dwuznacznie. A właściwie jednoznacznie, bo jeśli ulubiona i inne, to chodzi zapewne o panienki. Tymczasem nie zamierzam pisać o swoich miłosnych podbojach z lat młodości, ale o słynnej warszawskiej kawiarni „Ulubiona” i ewentualnie innych kultowych miejscach lat siedemdziesiątych. A swoją drogą sporo moich przyjaciół czytających „Kurka”, od czasu kiedy opisałem frywolne stosunki męsko-damskie na karaibskich wyspach, wciąż podpuszcza mnie do ujawnienia choćby części moich erotycznych przygód. Nie da rady. Dzieci i młodzież też czytają nasz tygodnik!

Przypomniałem sobie kawiarnię „Ulubiona”, nazywaną także „Łowicka” z uwagi na wystrój wnętrza, gdy zobaczyłem, że w Szczytnie już otwiera się kawiarniane ogródki. A tam właśnie był taki niewielki ogródek, na ulicznym chodniku, podobny do tego przy szczycieńskiej „Coffeeinie”. Tylko kilka stolików, ale kto tam nie bywał?

Zacznijmy od początku. Niegdyś napisałem sporo o „Ulubionej”, ale było to ładnych kilka lat temu, zatem kto z moich czytelników może jeszcze pamiętać, że w owej „Ulubionej” to ja przez kilka letnich miesięcy pracowałem. Jako kawiarniany pianista, czyli mówiąc językiem zawodowców z branży - jako taper. Sam jestem zbyt kiepskim muzykiem, zatem stworzyliśmy artystyczną parę z rewelacyjnym mistrzem fortepianu – Jarkiem Gajewskim. Warto dodać, że w owym czasie (rok 1970) byłem już po dyplomie i jako magister inżynier architekt odbywałem staż w renomowanym, warszawskim biurze projektów. Dokładnie pamiętam, że w biurze zarabiałem jakoś tak około 1700 zł miesięcznie, podczas gdy za taperowanie w knajpie (4 godziny dziennie, po południu, bez sobót i niedziel) otrzymywałem co miesiąc złotych pięć tysięcy, nie licząc tak zwanych boków, czyli forsy za specjalne, płatne zamówienia zamożnych i rozochoconych gości. No, ale to była kawiarnia prywatna. Jeden z trzech absolutnie pierwszych warszawskich kapitalistycznych zakładów gastronomicznych. A co do mojego biura projektów… Taki był PRL.

Pamiętam jak któregoś popołudnia odwiedził „Ulubioną” sam Tadeusz Janczar. Aktor słynny i rozpoznawalny. W owych latach uwielbiano go jako Stacha, którego odtwarzał w nigdy niekończącej się audycji radiowej „Matysiakowie”. Akurat przy pianinie siedział Jarek Gajewski. Dostrzegł atrakcyjnego gościa i natychmiast zaczął grać piosenkę, którą tenże wykonywał w radiowym serialu. Była to piosnka o ulicy Dobrej (tam mieszkali Matysiakowie): Że jest Polna, bo pole, że jest Dolna, bo w dole, a na Piwnej jest piwo, a na Krzywej jest krzywo… Lecz kto powie dlaczego taka nazwa jak ta – Dobra, widać dobrego więcej tutaj niż zła…

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.