Przed tygodniem pisałem o niedawno zmarłym wybitnym aktorze Marianie Kociniaku. Wielkim mistrzu, którego miałem okazję poznać osobiście w roku 1971. Dzisiaj chciałbym napisać o innym luminarzu poezji i estrady, dzięki Bogu żyjącym, Wojciechu Młynarskim. Młynarskiego także poznałem osobiście, kilka lat wcześniej niż Kociniaka, mianowicie w roku 1965. Było to tuż po urodzeniu jego córki, powszechnie dziś znanej osobowości telewizyjnej, Agaty Młynarskiej. Jako okazję dla napisania felietonu akurat o Młynarskim traktuję jego jubileuszowe, siedemdziesiąte piąte urodziny, które przypadają w przeddzień Świąt Wielkanocnych, czyli 26 marca.
Zacznę zatem od okoliczności owego poznania. W roku 1965 studiowałem architekturę. W Warszawie. Moją koleżanką w grupie studenckiej była Marysia Kaczurbianka. Marysia była blisko spokrewniona z rodziną Młynarskich, toteż lubiła opowiadać nam anegdotki o słynnym już wtedy kuzynie Wojtku. Aż tu któregoś dnia Marysia zaprosiła kilkuosobową grupę studenckich przyjaciół do rodzinnej willi Młynarskich w podwarszawskim Komorowie, na uroczyste przyjęcie. Zaprosiła nas w imieniu Wojtka Młynarskiego, któremu właśnie urodziła się córka Agata. Oczywiście pojechaliśmy wszyscy do Komorowa. Pamiętam, że jedliśmy w ogrodzie truskawki ze śmietaną. Czyli było to tuż przed studenckimi wakacjami. No i pamiętam też, że nosiłem na rękach malutką kruszynę – Agatkę. Dzisiaj Agata to wysoka kobieta, czego akurat w telewizorze się nie zauważa. Poznałem ją niejako od nowa dużo później. Jakieś dwadzieścia lat temu. Ale to już zupełnie inna, telewizyjna opowiastka. Chyba jeszcze nie miałem okazji powiedzieć Agacie, że przecież znam ją – dosłownie – od urodzenia.
Wracając do Młynarskiego. Kilka lat później niż opisane przyjęcie, a byłem wciąż jeszcze studentem, zacząłem udzielać się w kabarecie „Stodoła”.