Przez cały ostatni tydzień włóczyłem się trochę po Polsce, a słynną „autostradę śmierci”, czyli drogę krajową nr 7 z Gdańska do Warszawy przejechałem kilka razy w obu kierunkach. Patrząc na to, co się dzieje na tej zalanej samochodami drodze jestem pełen podziwu dla kierowców. Co chwilę słyszałem w radio o kolejnych wypadkach, sam też niestety obejrzałem co nieco na własne oczy i uważam, że tylko naprawdę bardzo ostrożnej jeździe większości kierowców zawdzięczamy, iż tragedii na tej drodze nie ma znacznie więcej. Kursowałem tak sobie pomiędzy lotniskami w Rębiechowie i na Okęciu, z braku czasu raczej nie zatrzymywałem się na posiłki po drodze. Na szczęście samoloty mają to do siebie, że z reguły się spóźniają, więc pojadałem na lotniskach. Mógłby ktoś powiedzieć, że z lotniska na lotnisko o wiele przyjemniej, szybciej i bezpieczniej przelecieć samolotem niż pchać się zatłoczoną szosą. Fakt, ale czasem trzeba inaczej, a co, nie wolno? Co do podjadania, to w ogólnodostępnej strefie na Okęciu było i jest marnie, i nic się po otwarciu drugiego terminala nie zmieniło. Beznadziejnie i zbójecko drogo. Odradzam, jeżeli ktoś nie musi to omijać zarówno restaurację, jak i barki na odlotach i przylotach. W strefie odlotów może trochę lepiej, restauracja wprawdzie ta sama tylko z drugiej strony kuchni, ale przynajmniej lepszy dostęp do dań i możliwość własnoręcznego wyboru. Dwa nowe barki – „Inmedia Cafe” i „Voyage Cafe” wystrojem osiągnęły już standard europejski, niestety nie mogę niczego polecić poza świetnym espresso (z pianką!). W Gdańsku jeszcze gorzej. Restauracja na odlotach przypomina stołówkę zakładową z lat 70. ubiegłego wieku, tyle że kucharki nie te. W stołówkach jadałem o wiele lepiej i oczywiście ceny też podniebne. Naprawdę z wielką przyjemnością zaszedłem po powrocie do ogródka w „Zaciszu” na „tęczę śledziową” i uczciwego mielonego, poprawiając następnego dnia w „Filipsie” wiosennym chłodnikiem (doskonały, brawo!) i rybką. Nie ma to jak w domu!
A jeżeli już zacząłem od lotnisk, to tuż przed sezonem wczasowym może przyda się kilka uwag o gastronomii na niektórych najpopularniejszych lotniskach. Z tak zwanych względów bezpieczeństwa trzeba teraz na lotnisko przyjeżdżać dość wcześnie przed odlotem. Po sklepach chodzić nie znoszę, więc chcąc nie chcąc zostaje trochę czasu na jakiś posiłek. Z najbliższych bardziej popularnych lotnisk także przesiadkowych najwyżej cenię Amsterdam. Lotnisko ogromne, ale doskonale zaprojektowane, wszędzie blisko i co najważniejsze kilkanaście knajpek i barów. Polecam szczególnie bar karaibski – w samym centrum, a tam zawsze pełny wybór owoców morza w zupełnie przystępnych (nawet w euro) cenach. Inny moloch, czyli Frankfurt to „gasthoff” z doskonałą (niech mi będzie wybaczone) golonką na zimno w galarecie! Z wielką paletą przypraw i kilkunastoma (!) rodzajami pieczywa do wyboru. Naprawdę warto tam zajrzeć. Odradzam spożywanie czegokolwiek w Budapeszcie. Jak na Okęciu, niesmacznie, drogo i obsługa pozostała chyba jeszcze z czasów Kadara. Brrr! Podobnie moskiewskie Szeremietiewo – beznadziejnie drogo, byle co i z łaski. Z jednym wyjątkiem – Irish Pubu, który trzyma międzynarodowe standardy i można sobie w sympatycznej atmosferze wypić kufelek odstresowującego Guinessa. Z lotnisk bardziej egzotycznych – niedrogo i smacznie można zjeść, wydając niewymienialne nigdzie indziej peso na kubańskim Varadero. Polecam ogromny wybór najróżniejszych sałatek, przed długim lotem jak znalazł. O szklaneczce rumu rzecz jasna nie wolno zapomnieć. Poczekalnię wielkiego kolejowego dworca przypomina londyńskie Heathrow. Niczego nie ujmując dworcom, gdzie kiedyś w zamierzchłych czasach jadało się doskonale, a dworcową restaurację „Toruń Główny” zapamiętam do końca życia. W Londynie barów i restauracji mnóstwo, niestety wszystko w stylu fast food. Z jednym wyjątkiem – w ubiegłym roku znalazłem tam … bar mleczny, gdzie można wypić kubek na gorąco, spróbować jogurtów w kilkunastu rodzajach czy zjeść klasyczny „bacon and eggs”.
No to w drogę…
Wiesław Mądrzejowski