Ewa i Robert Wasilewski to założyciele Stowarzyszenia Twórców i Orędowników Kultury ANIMA, muzycy kultowej formacji Transkapela, a od kilkunastu lat autorzy spektakli teatralnych odwołujących się do lokalnej, mazurskiej tożsamości. Od 2016 r. ich sztuki można oglądać w klimatycznych wnętrzach należącej do Nadleśnictwa Spychowo starej stodoły w Chochole. W rozmowie z „Kurkiem” opowiadają m.in. o genezie powstania swojego najnowszego spektaklu „Karafka Maeterlincka” przedstawiającego historię spotkania niemieckiej Żydówki i Mazura w tużpowojennych realiach.
ŻYCIE WOKÓŁ TEATRU
- Przez lata byliście znani z różnych artystycznych działań, ale gównie jako muzycy Transkapeli. Skąd wziął się teatr?
Robert Wasilewski: - W naszym życiu teatr był od dawna. Ewa współpracowała z Teatrem Wiejskim Węgajty, a wcześniej była w zespole „Gramma 3” Eugeniusza Ozgi. Współpracowaliśmy z teatrami w Warszawie i Białymstoku, tworzyliśmy muzykę do spektakli, graliśmy w teatrach. Właściwie całe nasze życie oscylowało wokół teatru.
Ewa Wasilewska . - W 2012 r. w Kobyłosze zrealizowaliśmy nasz pierwszy spektakl „Szkoła. Die Schule”. Zaczęło się od tego, że kiedy przeprowadziliśmy się do Kobyłochy, wyobraźnia zainspirowana tym miejscem zaczęła działać. Nie pamiętam, dlaczego wyszło, że zrobimy spektakl.
R.W. - Zawsze chcieliśmy coś robić twórczo. Teatr wynikł z rozeznania terenu. Ja lubię myszkować w miejscach, przestrzeniach, historiach. Tak mi wpadła do głowy szkoła w Kobyłosze, która została spalona bodajże w 1947 r. A ponieważ znajdowała się 70 metrów od mojego domu, postanowiliśmy odświeżyć sobie tę historię, czy właściwie dopiero ją rozpoznać.
E.W. - Okazało się, że jest to fajny temat.
R.W. - Bardzo ciekawy, wielowątkowy, wielopłaszczyznowy temat dla Mazur, bo dotyczy tych dramatów, które tu się działy w czasie wojny i po wojnie, ale też pojmowania naszej powojennej tożsamości. Te historie po prostu same zaczęły się zapętlać w scenariusz prawie teatralny.
- To był zaczątek dalszych działań teatralnych?
R.W. - Właściwie to drugie nasze wydarzenie, bo pierwszym była noc świętojańska na półwyspie w 2004 r. Zrobiliśmy wtedy baśń dla dzieci o zaklętym ulu. Przyszło z tysiąc osób. Myśmy się bardzo przestraszyli, bo wszystko działo się nad jeziorem. Ta widownia trochę nas przeraziła. To był właściwie ten pierwszy impuls. Wtedy dotarło do nas, że to, co sobie wymyśliliśmy, było ludziom potrzebne. Myślę, że w naszej społeczności mamy ogromną potrzebę kontaktu z takimi kulturalnymi zjawiskami.
W STODOLE CHOCHÓŁ
- Jak trafiliście do stodoły Chochół?
Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.