Jak już wspomniałem dwa tygodnie temu, uciekłem w lutym z mroźnej polskiej zimy do ciepłej Azji. Opisałem też w kilku zdaniach, ot, taką najprostszą malajską czy tajską kuchnię uliczną, z której chętnie korzystałem. Ale dla kontrastu niejako trafiło mi się także jadać w miejscach, no, cokolwiek wyższej kategorii. Najpierw gdy na kilka dni trafiłem na rajską dosłownie wysepkę Ko Ngchai, gdzieś tam zagubioną w lazurach morza. Żyć dosłownie i nie umierać! Z głodu nie da rady, bo wszędzie leżą sobie kokosowe orzechy, więc na upartego napić się i zjeść można bezpłatnie. Hotelik, albo chyba raczej bardziej camping tuż przy plaży zapewniał skromne – jak reklamowano – kontynentalne śniadania i poza tym – nic! Żadnego, nawet najmniejszego sklepiku, wózka z ryżem czy kawałkiem pieczonej ryby na całej wysepce nie było. A apetyt niestety rośnie. Sportowy tryb życia, czyli wielogodzinne nurkowanie w przejrzystych wodach, wdrapywanie się po urwistych skałkach i … wylegiwanie się w cieniu palm pobudza apetyt niezwykle. Zaspokoić go zaś można tylko w jednej, jedynej, ale za to wyjątkowo eleganckiej restauracji, zaopatrzonej chyba we wszystko co człowiek do jedzenia i picia wymyślił. Jak monopol to monopol, więc ceny też takie bardziej paryskie. Przypuszczam, że doliczano także za tysiące kolorowych ryb pływających tuż przy ustawionym na nabrzeżu stoliku i leniwe warany snujące się między nogami turystów.
Z dań tam podawanych zapamiętam na zawsze zapiekane owoce morza w sosie kokosowym i z dodatkiem kilkunastu rodzajów zupełnie mi nieznanych, ale bardzo smacznych warzyw. To wszystko podawane w połówce wielkiego kokosowego orzecha. Bajka w gębie, gorzej z portfelem. Bo jeszcze do tego miseczka pysznej zupy z krabów no i coś do popicia, a wiadomo - wielki księżyc nad palmami wzmaga pragnienie niezwykle. Z żalem opuszczaliśmy ten kawałek raju, ale nie do końca, bo widać jeszcze ślady straszliwego tsunami sprzed kilku lat, które się tam okrutnie przewaliło.
Po powrocie na stały ląd wsiedliśmy do nocnego pociągu, którym ruszyliśmy do Kuala Lumpur, czyli stolicy Malezji. A w podróży jeść się chce. Na szczęście jeszcze zdążyłem wpaść do jakiegoś miejscowego „Tesco” i zrobić drobne zaopatrzenie. Jak to w takim międzynarodowym i koedukacyjnym sypialnym m-52, atmosfera zrobiła się szybko familiarna, krążyły opowieści, potrawy i kubki z napojami. Z radością sięgnąłem po kawałek kupionej podsuszanej i pięknie pachnącej kiełbasy… i uratował mnie tylko szybko podany kubek z czymś mocnym! Kiełbasa była potwornie słodka, doprawiona imbirem, cynamonem i diabli wiedzą czym jeszcze! Widząc moją reakcję, miejscowi byli zdziwieni, bo przecież kiełbasa musi być słodka! A jak inaczej?
Za to w Kuala Lumpur trafiło się nam wylądować w podobno najlepszej tam restauracji, w niezwykle interesującym towarzystwie około dwustu pań, uczestniczek światowej konferencji na temat przeciwdziałania dyskryminacji kobiet muzułmańskich. W jakie stroje ubrane były te kobiety… Jedyny też raz w całej podróży wbiłem się w strój mniej więcej oficjalny, ale warto było. Obowiązujące minimum zakładało spożycie siedmiu (!) dań, napojów nie licząc. A czego tam nie było? Poza wieprzowiną wszystko! Na początek lekka zupa do wyboru – wybrałem wywar z płetwy rekina na półkwaśno. Potem nie odpuściłem kawałka baraniny w sosie chyba curry, drobiu duszonego z grzybami na ostro, patyczaków (chyba!) na chrupko, różnych dziwnych warzyw w niezwykłych konfiguracjach. Nie było lekko, oj, nie! To wszystko przy akompaniamencie miejscowego zespołu pieśni i tańca. A na deser wybrałem spośród kilkunastu propozycji owoce pokrojone w kostkę i maczane w fontannie z czekolady. Mocny zestaw!
Wiesław Mądrzejowski