Choć swoje wspominkowe felietony piszę z perspektywy ponad sześćdziesięcioletniego dziada, to i tak jest to perspektywa „smarkula”, który urodził się zbyt późno, aby spotkać legendarne postacie artystycznej, powojennej bohemy. Kiedy w latach pięćdziesiątych do „Kameralnej” wpadali na lornetę z meduzą (dwie pięćdziesiątki czystej plus galaretka z nóżek) lub okulary (dwie pięćdziesiątki pod śledzika) Hłasko, Polański, czy Tyrmand, to ja biegałem z tornistrem do podstawówki. A mieszkałem na ulicy Nowy Świat, nie dalej jak dwieście metrów od słynnej „Kamery”.
Kiedy już byłem początkującym licealistą, warszawska bohema spotykała się w klubie aktora SPATIF w Alejach Ujazdowskich. Wstęp tylko z kartą stałego klubowicza. Nie miałem żadnych szans, aby spotkać przy stoliku Kazimierza Kutza, Jerzego Hoffmana, czy też brylującego na salonach aktora Adama „Dudusia” Pawlikowskiego – niezapomnianego partnera Zbigniewa Cybulskiego (jako porucznik Andrzej) w filmie „Popiół i Diament”. Pamiętamy go zwłaszcza ze słynnej barowej sceny zapalania kieliszków.