Chociaż za oknem minus trzy, śniegu też sporo a w południe błotnej brei po kolana, chociaż w kościach łamie, z nosa leci i głowa pęka, nie ma to jak wiosna! Mam nadzieję, że kiedy będziecie Państwo czytali ten felietonik to za oknem będzie już dobrze na plusie, coś zielonego zacznie wychodzić spod zmarzniętej niedawno gleby, a bociany przestaną być już pokazywanym w telewizji ewenementem. Zamiast kwękać i stękać pomyśleć trzeba o zmianie mocnego zimowego jadłospisu na coś lżejszego, bardziej słonecznego i zielonego. – Panie, coś musi pana głowa mocno boleć! – powie czytelnik – bo jako żywo żadnych dań słońcem nasączanych w jadłospisie się nie znajdzie. A tak na przykład zamiast planowanych dziś na obiad zrazów z kaszą, rzecz świetna, lecz żołądek mocno napychająca, zjem sobie ot, dwa kawałki świeżutkiego biszkopta i popiję szklanką gorącej herbaty z malinowym sokiem. Na deser szklanka soku z marchwi, bo nic innego w miarę świeżego akurat mi do głowy nie przychodzi. Cała zielenina już na rynku za niezłe pieniądze do kupienia jest – jak niecnie podejrzewam – różnymi przyśpieszaczami pędzona, więc jako wiosenne rozsłonecznienie jadłospisu się nie liczy.
Po takiej nagłej zmianie dziennego menu różne smaki nagle człowieka nawiedzają. Na przykład zamiast tego - niezłego nie powiem - biszkopta, zjadłoby się kucha z krostami i glancem, czyli kawałek drożdżówki z rodzynkami. Może się znajdzie w jednej z naszych cukierni, trzeba by się przejść i ze szklanką mleka jutro na śniadanie jak znalazł. To i przy okazji warto pomyśleć już o jutrzejszym też jak trzeba na wiosnę lżejszym obiedzie. Może by tak naleśniki z wiejskim twarogiem z dodatkiem przemielonego razem z nim matiasa i świeżego koperku? Trzeba więc ruszyć na rynek i za twarogiem się obejrzeć.
Jak już tak dobrze idzie, to warto będzie zajrzeć w najbliższych tygodniach do naszych knajpek i spojrzeć na jadłospisy. Może też coś wiosennego się w ich znajdzie. Od lat bowiem oznaką zbliżającego się lata jest jedynie chłodnik wprowadzany na stoły razem z pierwszą świeżą botwinką. Za to na próżno szukać smacznych przecież nadzwyczaj zup warzywnych, dla chętnych śmietaną czy bodaj jogurtem zabielanych.
Zdarzył mi się ostatnio z taką zupą warzywną dość zabawny incydent. Z mrożonek jeszcze niestety przygotowałem pachnącą obiecująco zupę warzywną. Na dworze, jak to tej ubiegłej zimy, była jeszcze śnieżno – błotna chlapa, więc nabrałem ochoty na jakiś egzotyczny akcent. Poszperałem w spiżarni i wyciągnąłem słoiczek salsy El Yucateco, który pozostał jeszcze z wrześniowej wyprawy do Meksyku. Pomny na moc tamtejszych przypraw, do garnka z zupą włożyłem nie więcej niż ¼ łyżeczki do herbaty, dokładnie zamieszałem i spróbowałem… Właściwie to spróbowałem spróbować! Bo zupa była tak wściekle ostra, że nawet jednej łyżki nie byłem w stanie przełknąć. Coś mi się wydaje, że ten niewielki słoiczek salsy wystarczy mi na ładnych parę lat…
Wracajmy jednak do naszych wiosennych szczycieńskich knajpek. Jako zwierzę towarzyskie niezmiernie uwielbiam kawiarniane i restauracyjne ogródki. Bo czy może być coś przyjemniejszego niż w ciepłe popołudnie usiąść sobie z kimś sympatycznym w ogródku przy placu Juranda, podżerać coś dobrego albo sączyć kawę czy piwko przed „Coffeiną” i nie trwa długo, gdy w zasięgu wzroku pojawia się ktoś znajomy. Dosiądzie się na pięć minut, potem jeszcze ktoś, zestaw przy stoliku się zmienia i właściwie można by tak do późnego wieczora. Szkoda, że tych ogródków kawiarnianych jest tak niewiele, bo tylko jeszcze w „Filipsie”, „Grocie”, na zapleczu „Zacisza”, tyle że schowany, więc nikogo przypadkiem się zahaczy. Może pojawi się jeszcze w „Artystycznej” i to wszystko…
Wiesław Mądrzejowski