Któż z dzisiejszych magistrów (i wyżej) nie wspomina czasu szkoleń wojskowych w latach studenckich, w czasie kiedy przy każdej wyższej uczelni istniała instytucja Studium Wojskowego. Jeden dzień w tygodniu poświęcony był na zajęcia ogólnowojskowe, a po pierwszym roku studiów i po zakończeniu czteroletniego szkolenia obowiązywał miesięczny obóz letni w wytypowanej jednostce.
Zajęcia odbywały się w osobnym budynku Studium Wojskowego. Przychodziło się w drelichowych, polowych mundurach. Studenci poszczególnych wydziałów podzieleni byli na kompanie. Dowódca danej kompanii był jednocześnie kimś w rodzaju opiekuna grupy studenckiej. Do jego obowiązków należało, między innymi, dopilnowanie zaliczeń wszystkich wykładanych przedmiotów. Wyglądało to w ten sposób, że studenci, po zaliczeniu zajęć u konkretnego wykładowcy, otrzymywali od niego podpis na specjalnej karteczce (taki druczek z powielacza) i z tym podpisem przychodzili do dowódcy kompanii, a ten wpisywał owo zaliczenie w oficjalny dziennik kompanii. Łatwo domyślić się, że z tym podpisywaniem różnie bywało. Po tylu latach, jak sądzę, mamy już do czynienia z zasadą przedawnienia. Mogę więc wyznać, że dobre podrabianie podpisów oficerów–wykładowców było w cenie (przeliczało się na ilość piw). No a kto spośród studentów Politechniki był najlepiej przygotowany do takiej - artystycznej w końcu - pracy? Oczywiście architekci! Starannie kształceni w dziedzinach plastycznych. W końcu czymże jest narysowanie czyjegoś podpisu? Takim samym zadaniem graficznym jak każde inne.
A oto jak zyskałem opinię najlepszego „podrabiacza”, dzięki czemu po zajęciach nigdy nie musiałem sam sobie kupować piwa.
O określonej godzinie przed gabinetem dowódcy kompanii ustawia się kolejka studentów z kartkami pełnymi podpisów, celem zgłoszenia ich do dziennika kompanii. Wśród tych podpisów oczywiście sporo podrobionych. Wykładowcy zdawali sobie z tego sprawę i czasem robili coś w rodzaju kontrolnych nalotów. I oto przed kolejką pojawia się major Rola, nauczyciel taktyki. Od początku kolejki przegląda kartki. No i awantura. „To jest mój podpis?” – krzyczy major. „Nawet nie potraficie go porządnie podrobić, szeregowy! Kto tam ma jeszcze kartkę ode mnie?” Tu zauważa swoje nazwisko na kartce stojącego w kolejce mojego kolegi Krzysztofa. Wyrywa mu kartkę z ręki, chwilę przygląda się, a następnie podsuwa ją pod nos spostponowanemu delikwentowi z komentarzem: „zobacz, baranie jeden jak wygląda mój podpis!” No i niby nic wielkiego, ale podpis majora Roli na kartce Krzysia wykonał nie on sam, ale ja!
Osobny temat stanowiły obozy wojskowe. Kompanie studenckie wchodziły w skład normalnej jednostki wojskowej. Dowodzenie przejmowali oficerowie miejscowi. I tu zaczynał się dramat. Niesubordynowany (z zasady!) student przyjeżdżał tylko na miesiąc. Najgorsze szykany potrafił znosić pogodnie, bo po pierwsze wiedział, że i tak skończy się to za te kilkadziesiąt, czy kilkanaście dni, a poza tym, że później, jeśli zechce, może jeszcze w taki czy inny sposób próbować odegrać się na złośliwym sierżancie, którego władza poza koszary nie sięgała. Sierżant na ogół też to wiedział, więc takiego (za przeproszeniem) „burdelu” jak w kompaniach studenckich świat nie widział!
Obozy odbywały się w lipcu, a w miesiącu tym, jak wiadomo, przypadało wielkie święto państwowe, czyli „22 dawniej E.Wedel”. Młodzi zapewne nie rozumieją starego dowcipu z dodaniem do nazwy święta nazwiska Wedla. Otóż przedwojenną fabrykę czekolady E.Wedla nazwano po wojnie „Zakłady Imienia 22 lipca”. Na opakowaniach tabliczek czekolady widniał zatem napis: „Zakłady Imienia 22 lipca – dawniej E.Wedel.” W tym dniu obowiązywały akademie i programy artystyczne. Dla prowincjonalnej jednostki wojskowej obecność studentów, wśród których sporo było młodzieży artystycznej, stanowiła wspaniałą okazję do przygotowania świątecznego programu artystycznego. Zaraz po przyjeździe studentów do koszar, odpowiedzialny oficer kazał zgłaszać się artystom. Muzycy, piosenkarze, tekściarze – wszyscy byli mile widziani, a co najważniejsze – zwolnieni od większości ćwiczeń, ponieważ w tym czasie mieli za zadanie przygotować program artystyczny. Oczywiście ja, jako kabaretowiec ze „Stodoły” należałem do owego zacnego grona i dlatego do dziś bardzo sobie chwalę oba pobyty na obozach wojskowych (najpierw Kazuń, potem Dęblin).
No i na koniec anegdotka. My, studenci architektury, jako saperzy, odbywaliśmy obozy w tych samych jednostkach co studenci Warszawskiej Akademii Rolniczej (SGGW). Spośród nich wyróżniał się artystycznie student wydziału melioracji – Andrzej Rosiewicz. Oczywiście należał do drużyny artystów i pisał fajne, okolicznościowe piosenki. Wszystkie były piękne, wesołe i oczywiście stosownie lizusowskie wobec jednostki. Były zatem powszechnie akceptowane przez oficerów politycznych. Ale kiedyś Jędruś zeźlił się i napisał tekst zaczynający się od słów „Wczoraj kasza, dzisiaj kasza, pi… dola nasza!”. Tego akurat wojskowa cenzura puścić nie mogła!
Andrzej Symonowicz