..to kolejny zakątek zlokalizowany nad jeziorem Sasek Wielki, który chętnie odwiedzam, snując różne wspomnienia. W 2003 roku wypoczywałam w jednym z domków należącym do Nadleśnictwa Korpele i opalałam na pomoście. Wówczas nasłuchałam się różności kierowanych pod adresem rodziców.

Wrzos...
Wprawdzie na Wrzosie nie ma już pomostu, ale fotka pozostała i wszystkich czytelników „Kurka Mazurskiego” pozdrawiamy i do nich z tego pomostu w 2003 r. machamy

Zbuntowane nastolatki marzyły o przygodach bez dorosłych. Od razu przypomniałam sobie pełną przygód powieść Joanny Chmielewskiej „Większy kawałek świata” i wówczas postanowiłam napisać krótkie, wakacyjne opowiadanie o pierwszej miłości. Właśnie je ze swojego archiwum wygrzebałam i poniżej zacytuję:

NAMIOT Z WRZOSOWISKA D

o ośrodka wypoczynkowego nad jeziorem Sasek Wielki wraz z rodzicami przyjechała Ola. Piękna, zbuntowana nastolatka, nosem kręciła na wspólne wakacje ze „starymi”. Była wściekła, bo koleżanki z namiotami ruszyły na włóczęgę po Polsce. Ona miała spędzić lato ze swoimi „zgredami”. Nic ją nie cieszyło, ani bliskość lasu pełnego skarbów natury, ani krystalicznie czysta przyzywająca tafla jeziora. Nie miała ochoty na nic. Leżała bezmyślnie na materacu i pozwalała, by promienie słońca na brązowo smagały jej ciało. Wieczorem stwierdziła, że białe pola po opalaczu musi zlikwidować i uzyskawszy przyzwolenie „zgredki” rankiem następnego dnia z kocem pod pachą ruszyła na poszukiwanie stosownego zakątka. Wnet odkryła dziką plażę. Rozłożyła koc na młodym płożącym się wrzosowisku, rozebrała i rozkoszowała pieszczotami tańczącego po całym ciele słońca. Myślała o przyjaciółkach, które podczas włóczęgi przeżyją dużo przygód i być może poznają odlotowych chłopaków. Zazdrościła koleżankom swobody i brzydko myślała o rodzicach, którzy zabronili uczestnictwa w tej eskapadzie. Dni mijały na błogim leniuchowaniu.

Wreszcie Ola uświadomiła sobie, że nie ma wyjścia i musi pogodzić się z takim stanem rzeczy. Spacerowała więc po okolicy, grała z matką w kometkę, z ojcem pływała łodzią, ale gdy tylko mogła uciekała na wrzosowe poletko. Znikała na kilka godzin, by kąpać się i opalać na swojej plaży, którą nazwała Wrzos. Naga niczym nimfa zanurzała więc w cichutko szemrzącej wodzie. Nie potrzebowała ręcznika – słońce wysuszało mokre ciało. Pewnego dnia, gdy dotarła do swojego zakątka, ze zdziwieniem, a nawet złością stwierdziła, że na miejscu jej dotychczasowego obozowiska ktoś rozbił namiot. Brzydki, o wrzosowym kolorze brezent zdobiły mokre dżinsy. Najpierw wściekłość, a za chwilę ciekawość przywiodły Olę pod sam namiot. Z bliska brzydota nie raziła tak, ale zakłócała rytuał codziennego opalania w ustronnym miejscu. „Kto śmiał rozbić się właśnie tu?!” - zastanawiała się, rozglądając dookoła. Wreszcie dojrzała sprawcę, a właściwie usłyszała. Stał nad brzegiem jeziora i szarpiąc struny gitary śpiewał: „A ja mam swą gitarę, spodnie wytarte i buty stare, wiatry wiodą mnie”... Faktycznie, chyba wiatr przywiał go właśnie w to miejsce, bo jeszcze wczoraj, gdy odchodziła, plaża i wrzosowisko należały tylko do niej. Nagle trzask łamanej gałązki zdradził jej obecność. - O, jaka piękna łania. Czyżby do wodopoju? Jestem Krzysztof, a ty? - drwił, a może tak łatwo nawiązywał znajomości. - Jestem Ola. Zająłeś moje miejsce. Kiedy ruszasz dalej? - podjęła wyzwanie, udając odwagę i obojętność. - Jestem z Olsztyna i tę plażę odkryłem rok temu. Postanowiłem wrócić, czy przeszkadzam? - Tu się opalam. - Ach, to ty ugniotłaś wrzos. Dzięki! Nie miałem problemu z rozbiciem namiotu. Faktycznie jesteś pięknie opalona. Cała? - Chyba nie myślisz, że będę demonstrować? - Miałem taką nadzieję. Ola nawet nie zauważyła kiedy przycupnęła przy młodym mężczyźnie i prowadziła z nim rozmowę. Wzbudzał ufność, był miły i taki rozgadany. Powiedział jej, że jest studentem Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie i za rok zostanie nauczycielem muzyki. Ona, uczennica drugiej klasy ogólniaka, szybko skłamała, że właśnie zdała do maturalnej klasy. - Ojej, muszę wracać, bo „zgredka” będzie krzyczała – przerwała rozmowę dziewczyna. - Aleksandro, jak brzydko mówisz o swojej mamie, a gdzie szacunek należny rodzicom? - zawstydził ją. Ola wróciła do letniskowego domku, a jedząc obiad ciągle myślała o Krzysztofie. Wieczorem poszła sprawdzić, czy jeszcze tam jest. Był. Palił ognisko i grał na gitarze. Długo stała ukryta wśród krzewów i słuchała tęsknego dźwięku gitary. Gdy wracała tuż przed bramą ośrodka zastąpił jej drogę. - Ładnie tak podpatrywać? - Przepraszam. - Przejdziemy się? Spacerowali leśnymi drogami, rozmawiając beztrosko. Ola była przekonana, że oddalają się od miejsca spotkania, a oni znów stanęli przed bramą. - Mówiłem ci, że byłem tu rok temu. Znam wszystkie ścieżki – odpowiedział na jej zdziwienie. Teraz każdego dnia biegła na spotkanie z Krzysztofem. Razem pływali, opalali się, łowili ryby, zbierali jagody, grzyby, zioła... A wieczorem przy ognisku Krzysztof grał tylko dla niej.

W tym miejscu kończy się moje z 2003 r. opowiadanie i przyznam szczerze, że sama jestem zawiedziona, że nie napisałam wówczas takiego konkretnego zakończenia typu: żyli długo i szczęśliwie, ale Wrzos zawsze wspominam ckliwie. Wprawdzie na Wrzosie nie ma już pomostu, ale fotka pozostała i wszystkich czytelników „Kurka Mazurskiego” pozdrawiamy i do nich z tego pomostu w 2003 r. machamy.

Grażyna Saj-Klocek