Kolejna część wspomnień mieszkańca Targowa z okresu tużpowojennego. Jest końcówka 1945 r., August Latza szykuje się do wyjazdu do Niemiec.

Wspomnienia Augusta Latzy z Targowa cz. 10
Jezioro Rańskie, fot. Hubert Jasionowski

ŻADNYCH PIENIĘDZY, ŻADNEGO „DZIĘKUJĘ”

Drugiemu sąsiadowi Wilkowi nie dawałem zbyt wiele, bo mnie okradł. Nie trzeba dodawać, że był na mnie bardzo zły. Ale Omniak miał też konia z wozem i obiecał, że zawiezie nas na dworzec do Szczytna, więc musiałem coś zrobić. Kiedy byłem gotowy, przyszedł przewodnik rolnika (nazywał się St. Ptak) i spisał wszystko, co posiadałem. Dom, meble, stajnię i drewno. Dostałem też kopię tego spisu. Byłem chyba jedynym, który ją dostał. Pewnie dlatego, że często dawałem mu ryby. Następnego dnia polski sekretarz urzędowy przyjechał z dwoma wozami z Rańska i załadował następujące meble: 1 bufet, 1 kredens, 1 rozkładany stół, 4 krzesła z trzciny, 1 szafę, 1 okrągły wieszak na płaszcze, 1 brązowy emaliowany kwadratowy piec z trzciną, 1 maszynę do chleba, 1 maszynkę do mięsa, (maszynka do kiełbasy) 1 łóżko, materac i nakładkę na materac i inne rzeczy, których nawet nie pomyślałem, aby zaobserwować. W tym samym czasie był też urzędnik, który wziął pełną pościel, 1 pluszową kurtkę z wywijanym kołnierzem, wagę domową i kilka innych drobiazgów, ale nie mogłem powiedzieć, czy były one dla sekretarza, czy dla spisującego. Żadnych pieniędzy, żadnego dziękuję. To było bardziej jak polskie. Po prostu z nim odjechali. Następnego dnia przyjechała furmanka od Woyda (kierownika biura) i załadowano węgiel i brykiety. To też za darmo. Cóż, nie na darmo, zmieniono mi przecież nazwisko. Tak, drogi czytelniku, chyba nie musiałem wtedy narzekać na brak zbytu.

POŻEGNANIE Z OJCZYZNĄ

Po tych wydarzeniach stopniowo nadszedł dzień, w którym musiałem ostatecznie pożegnać się z moją drogą ojczyzną. Naprawiałem różne buty. Pani Jette Lisewski przywiozła kilka dla swoich wnuków, żeby mieli przynajmniej coś na podróż. Córka Marie Plotzki też. Dałem jej jeszcze jedną parę starych męskich butów, które chciała nosić w podróży. Ona, jej rodzice (Michael Plotzki i Wilh. Jakubassa z żoną, dwiema córkami i wnukiem) wyjechali dwa dni przed nami. Pani Wittkowski z działu demontażu, pani Morakowski i różne inne osoby również wyjechały przed nami. Ferdinand Schareina bardzo nalegał na wyjazd, nagle zachorował i zmarł jeden lub dwa dni przed wyjazdem i został szybko pochowany. Tak to już jest, że los płata ludziom różne figle. Ale pod jednym względem to on miał więcej szczęścia. Po pierwsze, śpi w swojej ojczystej ziemi, a po drugie, oszczędzono mu tej strasznej podróży z jej udrękami.

PRZYGOTOWANIA DO WYJAZDU

Często chodziłem do pana Wolffa i dyskutowaliśmy, którego dnia powinniśmy razem wyjechać. Kilka osób z Targowskiej Wólki chciało z nami podróżować. Byli też tacy, którzy wciąż mieli to czy tamto w planach lub byli chorzy, ale namawiałem ich do wyjazdu, ponieważ listopad się skończył, a grudzień przynosił już zimę. A podróżowanie otwartym lub nieogrzewanym wagonem jest ryzykowne. Uzgodniliśmy więc, że pojedziemy do Szczytna pociągiem w środę 5 grudnia. Postanowiłem jednak pojechać do Szczytna we wtorek 4 grudnia 1945 r. i przenocować u Karla Marchlowitza przy Adolf Hitler Str. 5. Przygotowaliśmy się więc do podróży. Zastanawialiśmy się, co będziemy musieli ze sobą zabrać. Nie powinno to dużo ważyć. Ponieważ musieliśmy oddać naszą kołdrę, dostałem od pani Jette Wittkowski sprężyny do łóżka i przygotowałem kołdrę. Gdy wszystko było już spakowane, cały bagaż nadal był potwornie ciężki. Musiałem liczyć się z tym, że będę musiał nieść go sam, ponieważ moja żona nie była w stanie udźwignąć żadnego bagażu. Ze względu na swoją chorobę była szczęśliwa, jeśli nadal mogła chodzić z pustymi rękami, a do tego bardzo powoli. Wciąż mieliśmy niemiłe wspomnienia z podróży po rosyjskiej ucieczce, więc mieliśmy mieszane uczucia co do tego, jak sobie poradzimy. Słyszeliśmy już wiele złych wiadomości od polskich konwojentów o tym, jak traktowani są uchodźcy. Była tam Polka Marzinak, która powiedziała pani Imberg, że nie ma się czego obawiać, że uchodźców przewożą dobrymi wagonami. W Kiestrinie czy Frankfurcie nad Odrą wita ich muzyka i śpiewy po stronie niemieckiej. Kobieta też uwierzyła tej przeklętej Polce. Pani Imberg przyszła po nas i powiedziała nam to z radosną i uśmiechniętą twarzą. Ale moja żona wyjaśniła jej, że śpiew = krzyki cierpienia, a muzyka nie przyniesie radości, ale nadużycia i grabieże, a nawet morderstwa. I tak właśnie się stało. Kobietę zamurowało, nie mogła w to uwierzyć.

Cdn.

Oprac. Witold Olbryś