Na łyżwach śmigam od wielu, wielu lat. W czasach mojego dzieciństwa zimy zawsze były mroźne i śnieżne. Dlatego też powszechną i naturalną atrakcję naszych zabaw stanowiły wyprawy na górki i lodowiska. Tworzyliśmy je sobie sami, odgarniając śnieg z tafli jeziora.

Wspomnienia z lodowiska

Początkowo wszyscy jeździliśmy na łyżwach przykręcanych do butów. Było z tym wiele zachodu, bo łyżwy z przodu miały ścisk, coś w rodzaju imadełka, a ich tył musiał pasować do otworu blaszki przybitej do obcasa. Z czasem na tafli zaczęli pojawiać się szczęśliwi posiadacze figurówek. Marzyłam, by dołączyć do tego grona. Wreszcie Mikołaj spełnił moje pragnienia i na gwiazdkę dostałam śnieżnobiałe, specyficzne buciki. Służyły mi bardzo długo, to na nich niczym strzała mknęłam po lustrzanej tafli jeziora aż pod Kamionek.

Gdy rozpoczęłam naukę w szkole średniej, nastała moda na towarzyskie spotkania na tworzonym rokrocznie lodowisku koło "Zacisza". Właśnie tam spotykała się cała ówczesna młodzież. Chłopcy brali swoje dziewczyny za ręce i krążyliśmy wokół kortu. Uwielbialiśmy też grę w "mala". Były to dobre czasy...

Każdego roku, mimo iż przekroczyłam magiczną 40., jeżdżę na łyżwach. W tym roku miałam aż cztery niesamowite spotkania z lodem. Podczas urlopu, który przypadł w ferie, wybrałam się na Lemany, by podglądać kąpiących się morsów. Tak na wszelki wypadek wzięłam łyżwy. Lód, jak zapewniał król Leman pan Kogut, tego dnia miał 5-centymetrową grubość i z naukowego punktu widzenia bez problemu utrzymywał nawet dorodnego osobnika. Dzień był piękny, a lustrzana tafla jeziora przyzywająca. Założyłam łyżwy i pełna obaw ruszyłam wzdłuż szemrzących szuwarów. Przezroczysty lód pozwalał dojrzeć dno krystalicznie czystej wody wraz z pływającymi ławicami rybek i roślinnością. Jechałam tylko tam, gdzie widziałam grunt pod nogami, a radość mieszała się, niestety, z lękiem. Więcej odwagi miał Stefan Kaznowski, który na panczenach śmigał to w jedną, to w drugą stronę jeziora.

Następnego dnia jeździłam po lodzie posypanym śnieżkiem, niczym cukrem pudrem. Kolejnego tylko chwilkę byłam na jeziorze, bo śnieg utrudniał jazdę, ale przez te wszystkie dni mogłam podziwiać kąpiących się w przeręblu morsów.

Na lodowisko miejskie wybrałam się natychmiast, gdy usłyszałam o jego powstaniu. Swoje pierwsze kroki stawiała tam, pod czujnym okiem mamy, tylko jedna łyżwiareczka, ale lodowisko oblegała cała zgraja chłopców uprawiających "taniec pingwina na szkle". Na czy polegała ta oryginalna zabawa? Otóż młodzieńcy stawali w szeregu na śnieżnej bandzie, następnie wyciągali ręce do przodu i wygięci w pałąk kolejno rzucali się na lód, by szorować po nim brzuchami. Ortalionowe, grube kurtki chroniły zawodników, nadając ślizgowi odpowiednią szybkość. Wygrał Arek, który o długość pompona od czapki pokonał kolegów.

Dawniej tak się nie bawiono i choć miejsce lodowiska nie uległo zmianie, to tamte czasy minęły bezpowrotnie...

Grażyna Saj-Klocek

2005.02.23