Kiedy w sobotę otrzymałem sms-a, że „przestało bić serce naszego zespołu…”, wiedziałem, że chodzi o Tadeusza, który nieraz zmagał się z kłopotami zdrowotnymi, ale zawsze jego twarz ozdabiał ciepły, miły uśmiech i łagodny wzrok. Z nim swego czasu też miał kłopoty, mimo że nosił okulary z grubymi jak denka od szklanek szkłami.
Po operacjach w rosyjskich klinikach nie tylko, że znowu widział świat w słonecznych kolorach, to nawet bez okularów. Z Tadeuszem bliżej „zakolegowałem się” w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy zorganizował kapelę grającą w restauracji „Leśna”, a Towarzystwo Przyjaciół Szczytna, któremu wtedy prezesowałem pełniło rolę menedżera zespołu. Muzycy na umowach zleceniach nieźle zarabiali, Towarzystwo miało też niezłą marżę, podobnie jak z kabaretu „Gwuść”. Uzyskane dochody przeznaczaliśmy na opłacanie występów najwybitniejszych polskich aktorów teatralnych i filmowych. W tamtych czasach ród Machelów był znany przede wszystkim na polu sportowym, a Tadeusz poszedł śladami rodu Klenczonów. Żył muzyką, może niewyszukaną, ale za to jak potrzebną ludziom i nieźle z niej żył. Potem ruszył w wielki świat i… osiadł w Olsztynie, którego stał się bardem na całe życie, co najlepiej symbolizuje nazwa zespołu Kapela Jakubowa. Dzięki jego osobowości ludzie do niego lgnęli, a on do nich, obdarzając ich pięknymi, ciepłymi piosenkami. Wielką popularność przyniosła mu współpraca z Władkiem Katarzyńskim, olsztyńskim dziennikarzem, autorem wielu tekstów jego piosenek i przede wszystkim z dwoma rozśpiewanymi Grażynami-Bałabańską i Mogut. Wszyscy razem stali się obok „Czerwonego Tulipana” muzyczną ikoną Olsztyna. To nie tylko pełne sale koncertowe, czy stadion „Stomilu” ale także koncerty w szpitalach i hospicjach. Swoją muzyką przynosili radość i ulgę potrzebującym, działalność charytatywna to też nieodłączna część życia Tadeusza. Wybitny pisarz polski i olsztyński Mariusz Sieniewicz napisał że: „Tadeusz był twórcą czule skupionym na „małym kawałku istnienia”, mitologizował naszą lokalność, tak aby codzienność zmieniać w piękno i sens. Ileż to koncertów, ileż piosenek, które udowadniały, że sztuka jest najwyższą formą wspólnoty, fundowaną na dobrych emocjach”. Te dobre emocje to jego wizytówka, znak firmowy, który pozostanie w naszej pamięci. Szkoda, że przechadzając się olsztyńskim Starym Miastem nie spotkamy się już tak ad’hoc, niby przypadkiem, nie zapyta jak zwykle „co tam Marku słychać”, nie pogawędzimy o życiu, o świecie, o Szczytnie sentymentalnie, ale zawsze z dowcipem i uśmiechem. Na szczęście pozostaje nam płynące z jego piosenek dobro, którym obdarzał nas całymi garściami i całym sercem.
Wiktor Marek Leyk