W poprzednich odcinkach szczycieński rajdowiec Wojciech Zaborowski wspominał o swoim ciężkim wypadku, jakiego doznał na Rajdzie Karkonoskim i długiej rehabilitacji, którą przechodził w szpitalu we Wrocławiu. Dziś cofniemy się do początków jego kariery, aby poznać jak rozpoczynał swoją przygodę z wyścigami.

Wyścigi ma we krwi

BELKA ZA FOTELEM

Bolesław Zaborowski brał udział w wielu rajdach. Często zajmował w nich dobre, a nawet bardzo dobre miejsca. Ściganie się i rajdy były i nadal są jego ogromną pasją. Nic więc dziwnego, że syn Wojtek został naturalnym kontynuatorem rodzinnej tradycji.

Jak sam mówi, mimo że nie pamięta rajdów, w których brał udział jego tata, od najmłodszych lat ciągnęło go za kółko.

- Można powiedzieć, że wyścigi mam we krwi – mówi Wojtek Zaborowski.

Dobrze pamięta swoje pierwsze jazdy za kierownicą. Miał wtedy około 8 lat, a jego nauczycielem był oczywiście ojciec. Jako że nie dosięgał do pedałów, zastosowano sprytny fortel. Fotel małego fiata był z tyłu podpierany specjalnie przygotowaną na takie okazje drewnianą belką. Dzięki temu wyginał się on w stronę kierownicy, umożliwiając w ten sposób prowadzenie samochodu młodemu kierowcy. W wieku 10-11 lat nie miał już najmniejszych kłopotów z jazdą samochodem. Nic też dziwnego, że po osiągnięciu odpowiedniego wieku bez problemu zdał egzamin na prawo jazdy. Jazdę rajdową często ćwiczył na mało uczęszczanych drogach szutrowych w okolicach Szczytna.

- Zawsze kilku kolegów obserwowało zakręty czy nic nie jedzie. To nie były długie odcinki. Jeździłem po tej samej trasie w kółko, pokonując 3-4 te same zakręty i tyle.

Jak wspomina na takie jazdy zawsze wybierane były odcinki, gdzie z daleka było widać, że nikt nie nadjeżdża z naprzeciwka.

NA POCZĄTEK MALUCH

Zaraz po zdaniu egzaminu na prawo jazdy rozpoczął starania o otrzymanie licencji R-2. Uprawnia ona do udziału w mniej prestiżowych rajdach organizowanych przez lokalne kluby sportowe. Trasa takich wyścigów jest zazwyczaj krótsza i posiada mniej odcinków specjalnych niż zwykłe rajdy. Od chętnych do uzyskania licencji R-2 wymagane jest przejście odpowiednich kwalifikacji.

- Często organizowano je na stadionie w Olsztynie. Zawodnicy musieli na czas przejechać pewien odcinek, wykonać odpowiednie nawroty przy chorągiewkach itp.

Wojtek wystartował w nich dopiero co zakupionym fiatem 126p, czyli popularnym „maluchem”. Wiąże się z nim ciekawa anegdota. Pewnego razu, między wyścigami za jego kierownicą zasiadł senior.

- Tata miał ochotę się przejechać, niestety pech chciał, że najechał na oponę i przydachował mojego nowego „maluszka”.

Szczęśliwie okazało się, że uszkodzenia pojazdu nie były zbyt poważne i postanowiono go jedynie na nowo pomalować. Samochód trafił pod skrzydła serwisu jednego z najlepszych w historii polskich kierowców rajdowych Mariana Bublewicza. W owym czasie posiadał on zespół rajdowy o nazwie Marlboro Team. Odróżniał się on od innych charakterystycznym, dobrze znanym kibicom rajdowym, biało-czerwonym malowaniem samochodów. W identyczny sposób pomalowany został także „maluszek” Wojtka Zaborowskiego.

- Bublewicz był moim wielkim idolem. Fajnie było mieć samochód pomalowany w barwy jego teamu.

Tak przygotowanym autem wziął udział w dalszych kwalifikacjach na licencję R-2.

Konkurencje nie sprawiły szczycieńskiemu kierowcy żadnych problemów i po ich przejściu rozpoczął starania o licencję R-1, która uprawniała już do ścigania w profesjonalnych rajdach. Jej zdobycie było o wiele bardziej wymagające. Aspirujący o nią kandydat musiał wystartować w eliminacjach Mistrzostw Polski jako tzw. „zero”, czyli zawodnik otwierający rajd, jadący trasą wyścigu przed profesjonalnymi rajdowcami. Warunkiem otrzymania licencji było ukończenie co najmniej trzech takich wyścigów.

Łukasz Łogmin

cdn.