Część V.
"Niemcy nie są żadnymi LUDŹMI (...) Jeżeli ty w przeciągu jednego dnia nie zabiłeś co najmniej jednego Niemca, jest ten dzień dla ciebie dniem straconym (...) Jeżeli zabiłeś jednego, zabij następnego - dla nas nie istnieje nic weselszego, jak niemieckie zwłoki." Ten cytat z "Wojny" Ilji Erenburga wydanej w 1943 roku przez Państwowe Wydawnictwo Literatury Pięknej(?!) w Moskwie, wykorzystano w ulotkach propagandowych, rozrzucanych nad Prusami Wschodnimi w styczniu 1945 roku.
"Niemcy nie są żadnymi LUDŹMI (...) Jeżeli ty w przeciągu jednego dnia nie zabiłeś co najmniej jednego Niemca, jest ten dzień dla ciebie dniem straconym (...) Jeżeli zabiłeś jednego, zabij następnego - dla nas nie istnieje nic weselszego, jak niemieckie zwłoki." Ten cytat z "Wojny" Ilji Erenburga wydanej w 1943 roku przez Państwowe Wydawnictwo Literatury Pięknej(?!) w Moskwie, wykorzystano w ulotkach propagandowych, rozrzucanych nad Prusami Wschodnimi w styczniu 1945 roku.
Kiedy czerwonoarmiści wkroczyli w styczniu 1945 roku do Prus Wschodnich, byli już wystarczająco przygotowani przez swoich oficerów politycznych do zasad postępowania z miejscową ludnością. Nie było dla nich żadną różnicą czy był to Niemiec, Polak lub Mazur. Dla nich wszyscy byli Germańcami. Podczas radzieckiej ofensywy niejednokrotnie dochodziło do aktów ludobójstwa. Jednak dopiero po upływie wielu lat od zakończenia wojny owe wyczyny "krasnoarmiejców" ujrzały światło dzienne.
Dość znany - i szeroko komentowany do dziś - jest przypadek pacyfikacji jednej ze wsi wschodniopruskich i wymordowania wszystkich jej mieszkańców. Przytoczę tu fragment wypowiedzi jednego ze świadków owych wydarzeń: "Przy pierwszym gospodarstwie na lewo od ulicy stał wóz drabiniasty. Do tego wozu były przybite cztery kobiety w pozycji krzyżowej. Gwoździe wbito im przez dłonie. Przy karczmie stała wzdłuż ulicy stodoła. Do dwóch wrót stodoły, do każdych z osobna, były znów w pozycji krzyżowej przybite dwie nagie kobiety. W mieszkaniach znaleźliśmy razem 72 osoby: kobiety z dziećmi i jedynego mężczyznę - starca, którego wiek wskazywał na około 80 lat. Wszyscy nie żyli - zostali bestialsko zamordowani. Pośród zamordowanych były też dzieci w wieku niemowlęcym, którym przy pomocy jakiegoś twardego przedmiotu roztrzaskano czaszki. Wszystkie kobiety i dziewczęta, z których najmłodsze nie miały więcej niż 8 do 12 lat - zostały zgwałcone a następnie zamordowane".
Podobne przypadki postępowania żołnierzy Armii Czerwonej wobec mieszkańców Warmii i Mazur można mnożyć. Doktor Kutz (dyrektor szczycieńskiego szpitala) - podczas ucieczki w styczniu 1945 roku został przybity gwoździami do wrót obory. Heinza Andersa (syna Richarda Andersa - najbardziej zamożnego człowieka przedwojennego Szczytna), w styczniu 1945 r. na rogatkach Słupska - najpierw torturowano, a następnie postrzelono świadomie w brzuch, by przedłużyć cierpienie. Ojciec Waltera Późnego (pierwszego powojennego starosty szczycieńskiego) został zastrzelony wraz z prawie wszystkimi mieszkańcami wsi Dębowiec (ocalało jedynie dwóch świadków zdarzeń). Nie sposób wymienić tu wszystkich mieszkańców naszego powiatu, którzy w "zaciekłych" walkach żołnierzy Armii Czerwonej z wyimaginowanym wrogiem, ponieśli największą ofiarę - własne życie.
W wymienionych przypadkach nie można mówić o żołnierzach - bo to uwłaczałoby żołnierskiej godności i czci - tylko o ludzkich zwyrodnialcach, specjalnie w tym celu szkolonych lub też werbowanych spośród społecznych degeneratów i wykolejeńców, z których do dziś niejeden obwieszony medalami za takie i podobne czyny, z tytułem Bohatera ZSRR, dożywa swoich dni w poszanowaniu i chwale.
Na obszarach opanowanych przez wojska radzieckie powoływano komendantury wojenne. Miały one na celu stworzenie zaplecza dla walczących oddziałów, kontrolowanie ludności cywilnej oraz zabezpieczenie i ochronę zdobycznego mienia poniemieckiego. W rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej: mienie ze wszystkich okolicznych fabryk i zakładów wywożono najpierw do przygotowanych w tym celu magazynów, a następnie w głąb Związku Radzieckiego. Natomiast nikogo z radzieckich przedstawicieli nie obchodził los pozostałych na terenie powiatu mieszkańców, o ile nie wiązało się to z potrzebami frontu.
Pod koniec stycznia 1945 roku w "wyzwolonym" Szczytnie obsadzono tymczasowego radzieckiego komendanta wojskowego - pułkownika gwardii Romanienko, który miał zająć się ewentualną obroną miasta oraz utrzymaniem w nim porządku i dyscypliny. Nie miał wiele do roboty, gdyż Szczytno było zupełnie wyludnione. Podobnie wyglądała "ochrona" poniemieckiego dobytku. W oczekiwaniu na dalsze dyrektywy wyższych dowódców jego żołnierze zajęli się "zabezpieczaniem majątku i inwentaryzacją zdobyczy wojennych".
Cały obszar Prus Wschodnich traktowany był jak ziemia zdobyczna, z której należy wywieźć jak największe mienie, zanim władzę obejmą Polacy. Dlatego również w powiecie szczycieńskim demontowano urządzenia, wywożono zarekwirowane maszyny, meble, żywność, przejęte stada bydła i konie. Rozebrane zostały nawet linie kolejowe między Szczytnem a Piszem oraz Szczytnem i Wielbarkiem. Tylko działaniom kolejarzy polskich, przybyłych tu w pierwszych dniach lutego 1945 roku, można zawdzięczać to, iż zachowana została jedyna linia kolejowa łącząca nasze miasto z Olsztynem. Całkowicie splądrowano i ograbiono dawną fabrykę mebli oraz roszarnię i kaszarnię. Nie podarowano również gazowni i miejskiej elektrowni, skąd wywieziono cały osprzęt włącznie z agregatami prądotwórczymi. W ocalałych domach zrywano armaturę łazienkową i grzewczą, a nawet kafelki łazienkowe i kuchenne oraz terakotę. W przygotowanych do tego celu magazynach w obecnej Wyższej Szkole Policji oraz w barakach, które znajdowały się wówczas nieopodal dworca kolejowego - starannie selekcjonowano "trofiejne" przedmioty i urządzenia a następnie wywożono.
Zdarzały się również i dość wesołe akcenty, które były związane ze stacjonującymi w naszym mieście radzieckim żołnierzami. Prawda jest taka, że niejeden z nich dopiero w Polsce i Prusach Wschodnich zetknął się z nowinkami technicznymi. Znany był przypadek, gdy jeden z "krasnoarmiejców" widząc na środku podwórza kran z bieżącą wodą uciął go w nadziei, że gdy wbije go u siebie - popłynie nim woda. Podobnie przedstawiała się sytuacja z zegarkami. Pewnego wiosennego dnia przyszedł radziecki żołnierz z budzikiem w ręku do jedynego działającego w naszym mieście zakładu zegarmistrzowskiego. Nie oczekiwał naprawy. Chciał, by duży budzik został przerobiony na... pięć mniejszych zegarków tak, by można je było założyć na rękę.
O losach pozostałych w naszym mieście Mazurów oraz tworzeniu pierwszej administracji polskiej już za tydzień.
(cdn.)
Robert Arbatowski
2004.02.18