Wspomnienia
Tyle ważnych rzeczy dzieje się na świecie, a mnie zebrało się na wspominki. Na ogół tego nie robię, bo nie lubię nierealnych mrzonek ani tych dotyczących życia osobistego typu "a co by było gdybym wówczas zrobił inaczej?", ani tych bardziej ogólnych: "jakby potoczyły się losy świata, gdyby w 1981 roku wkroczyły do Polski wojska radzieckie?" Nie lubię, bo w konkretnej sytuacji postąpiłem tak jak postąpiłem, a Czerwona Armia też nie miała zamiaru wtrącać się w polskie sprawy. To ostatnie zdanie jest dość bliskie zdarzeniom, które skłoniły mnie do wspomnień. W ostatnim tygodniu bowiem odbył się któryś zjazd NSZZ Solidarność, a Lech Wałęsa obchodził rocznicę urodzin. Sześćdziesiątą.
Tyle usprawiedliwienia dla mojego tekstu.
Zaskoczenie
Latem, pamiętnego sierpnia 1980 roku łowiłem ryby na jeziorze Świętajno. Jak co roku od wielu lat. Nie pamiętam pogody, nie pamiętam też ludzi, których tam spotkałem. Brały liny. Na rosówkę. Wiecie jak się zbiera rosówki? To co najmniej taka sama sztuka jak łowienie linów. Robi się to na łące, po zapadnięciu nocy, przy świetle częściowo przysłoniętej latarki i w butach cichołazach, bo rosówki są niezmiernie płochliwe, a przy tym jeden koniec ciała zazwyczaj pozostawiają w swojej norce, a najmniejszy szmer lub błysk ostrego światła powoduje, że błyskawicznie wciągają całe swoje ciało, czasami kilkadziesiąt centymetrów długości, do norki. Dobrze, że czasami uda się ją zobaczyć. To nieistotne. Ale wspominam o tym, bo czynność polowania na rosówki poprzedzała wiadomość, jaką uzyskałem z radia, które nastawiłem po powrocie. Na wiadomą stację. Mimo zakłóceń usłyszałem, co trzeba. Kiedy nazajutrz podało wiadomość o strajku w stoczni Polskie Radio, nie zastanawiałem się: trzeba było wracać do Warszawy.
Nazajutrz ruszyłem do mojej "fabryki", aby zasięgnąć języka. Złożyłem też wizytę znajomemu przyjacielowi-literatowi, o którym wiedziałem, że mogę mu ufać. Byłem gotowy jechać do Gdańska. Przeczuwałem bowiem, że dzieje się coś ważnego. Ale przyjaciel powstrzymał mnie mówiąc, że wybierają się tam ważniejsi od nas (chociaż on jest profesorem uniwersytetu). Miał rację. Sprawy potoczyły się pomyślnie bez nas. A rozwój wypadków i osiągnięte przez związkowców cele przekroczyły nasze najśmielsze wyobrażenia. Byliśmy zaskoczeni. Bo oto rysowała się możliwość wyzwolenia się spod wpływów radzieckich. Myśleliśmy tylko o tym, bo sprawy związkowe wydawały się nam tylko pretekstem. Potem okazało się, że mamy rację. Zaangażowanie w sprawę "Solidarności" było czymś oczywistym. Tak w "fabryce" jak i środowisku literackim. Przyznam się też, że w tamtym czasie po raz pierwszy usłyszałem o Lechu Wałęsie. Muszę się też przyznać do pewnego rodzaju euforii. Na nic nie starczało czasu i ani się człowiek obejrzał, a w pamiętnym wystąpieniu 13 grudnia generał Jaruzelski ukręcił wszystkiemu łeb. I ogłosił
Stan wojenny
Mówiliśmy między sobą, że wydał wojnę własnemu narodowi, bo z grubsza szacując "Solidarność" liczyła w tym czasie 12,5 tysiąca członków. Zaangażowanych w działalność antypaństwową, bezpartyjnych i partyjnych. Bo prawdę mówiąc ilu tak naprawdę było członków partii zaangażowanych ideowo? Sam "stan wojenny" chyba jednak nie poszedł na marne. Wielu ludzi demonstrowało swoją postawę od rzeczy drobnych począwszy - świeczki w oknach, spacery w czasie Dziennika Telewizyjnego, po druk i kolportaż wydawnictw "Nowej" i innych nielegalnych oficyn. Przyznam się, że miałem do tych wydawnictw dość sceptyczne nastawienie. Ich poziom literacki, poza nielicznymi pozycjami był dość marny, ale i takie widocznie musiały być. Musiały trafiać do ludzi nienawykłych do czytania. Musiały być propagandowe. Nie będę tu wspominał zaangażowania w te sprawy, nie ma to bowiem żadnego znaczenia dla całości obrazu. W latach osiemdziesiątych wierzyłem jednak, że wszystko dobrze się skończy. Dlaczego? Na to wskazywał stan gospodarki: kartki i inne ograniczenia. Widać też było, że rządzącym nie starcza nawet na zaspokojenie potrzeb aparatu, który pozwalał utrzymywać się im przy władzy. Musieli jakoś z narodem się dogadać, co powinno pójść im łatwo, bo po drugiej stronie stołu zasiadał Lech Wałęsa, ich zdaniem człowiek prymitywny, na dodatek otoczony intelektualistami nie mającymi pojęcia o pokrętnej polityce komunistycznej. I częściowo się nie przeliczyli.
Obecnie
A tymczasem Lech Wałęsa miast ostać się bohaterem narodowym zabrał się za politykę z gatunku intuicyjnych (i ta intuicja go wielokrotnie nie zawodziła), a intelektualiści zaczęli rządzić krajem, w którym głęboko były już okopane dawne struktury. Okazało się też, że do rządzenia potrzeba wielu tysięcy urzędników pozbawionych starych nawyków. A armią takich ludzi "Solidarność" nie dysponowała, bo dysponować nie mogła. I co się okazuje na koniec? Związek zawodowy "Solidarność" zrzesza obecnie niecałe 800 tys. pracowników. A ja do jej obecnych struktur nie należę, chociaż do dziś noszę w sercu sentyment do tej starej pannicy "Solidarności" z lat osiemdziesiątych. Nie mogę też wybaczyć Zbyszkowi Bujakowi jego pokrętnego oświadczenia: "Przepraszam za Solidarność". Nie ma za co przepraszać. Bo dzięki niej możemy dziś mieć nadzieję, że już w żadną niewolę nie popadniemy. Chociaż niektórzy nas tym straszą.
Marek Teschke
2003.10.08