Dwa w jednym
W poprzednim felietonie omawiającym "Sprawę Rywina" zadziwiło nas na koniec, że spektakl odbywa się jakby w innym świecie, do którego my, zwykli "zjadacze chleba" nie mamy dostępu, gdzie w grę wchodzą miliony dolarów, a równocześnie stanowi się prawo, które nas również obowiązuje. Jednym słowem: decyduje się o losie wszystkich Polaków. Zaszokowani tym, co oglądamy, musimy sobie zadać pytanie - jak to jest możliwe? Główni aktorzy tego przedstawienia budzą naszą niechęć, a nawet odrazę. Ale czy słusznie? Czy czasami tak nie jest, że w mniejszym stopniu, na naszą powiatową skalę nie jesteśmy do nich podobni?
Przyzwyczajenie
Mówią, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. I jest. Znam ludzi, którzy codziennie rano wypijają kawę, aby się obudzić. Bez tej kawy śpią dalej, chociaż normalnie egzystują na jawie: jedzą śniadanie, jadą do pracy, urzędują czy obsługują klientów. Ale śpią, bo nie wypili porannej kawy. Siła przyzwyczajenia.
Jeszcze nie tak dawno, przed rokiem 1990 (trudno to sobie młodzieży wyobrazić, ale tak było) niczego lub prawie niczego nie można było kupić normalnie. To znaczy na przykład pójść do sklepu, by kupić telewizor. Telewizor trzeba było "załatwić". Co to oznacza? Tylko tyle, że trzeba było mieć znajomego w sklepie, który nam taki telewizor schował głęboko na zapleczu, poinformował nas, że taka dostawa przyszła i od jutra będą sprzedawane. Więc braliśmy wolne z pracy, ustawialiśmy się w kolejce przed otwarciem sklepu (razem z innymi znajomymi kierownika) i telewizor legalnie mogliśmy już nabyć, kiedy tylko szef salonu zjawiał się w robocie.
Spytacie, a co było gdy nie miało się znajomego w sklepie z telewizorami? Czy w ogóle nie mogliśmy go kupić? Aż tak źle nie było. Bo jakoś sobie wszyscy radzili. Jak nie mieliśmy dojścia do telewizorów, to mieliśmy w sklepie mięsnym (bardzo ważne, kto wie czy nie najcenniejsze!), w sklepie z lodówkami, albo meblowym. A w ostateczności nawet ktoś z naszej rodziny był nauczycielem, a dziecko kierownika salonu telewizyjnego miało trudności z nauką. Tak czy inaczej zawsze ktoś z rodziny nam pomógł, aby doprowadzić sprawę do szczęśliwego zakończenia, czyli kupna telewizora (kolorowego). Naturalnie posłużyłem się tu telewizorem jako przykładem. W podobny sposób "załatwiało się" lodówki, pralki automatyczne, mieszkania w spółdzielni, instalowało telefony. A także, niestety, parę pozycji z codziennego, a tym bardziej odświętnego jadłospisu, jak szyneczkę na Wielkanoc, karpia na wigilię czy pomarańcze pod choinkę dla dziecka. Młodzież pewnie zgodnym chórem zapyta: - A nie można było tego zwyczajnie kupić?
Otóż właśnie. Nie można było. W tamtym czasie niczego właściwie się nie kupowało, a właśnie "załatwiało". A już szczególnie dotyczyło to spraw urzędowych (nie tak rzadko pokutuje to do dzisiaj). Z urzędnikiem trzeba było sprawę załatwić. Bez względu na to, jaką wagę miała sprawa. Najczęściej ograniczało się to do kilku wizyt w urzędzie, uniżonej grzeczności, pudełka czekoladek czy paczki kawy (szczególnie w okresie kartkowym). Ważniejsze sprawy wymagały olbrzymich zabiegów, znajomości, poparcia władz partyjnych i Bóg jeden raczy wiedzieć kogo jeszcze, bo mnie niczego takiego nigdy nie udało się załatwić. Skłamałem. Raz się udało, ale nie powiem co.
Czy należy się więc dziwić ludziom, których mamy okazję codziennie oglądać w telewizji, przez długie lata przyzwyczajonych do "załatwiania" spraw, że nie potrafią, a nawet w ogóle nie wyobrażają sobie tego, aby mając w ręku tak kuszący towar jak ustawa o radiofonii i telewizji nie zaoferować go komuś, kto ma ochotę go nabyć. Wystarczy przecież zaoferować możliwość "załatwienia" sprawy. A gdy "sprawa się rypnie" wychodzi na wierzch afera pod nazwą "Przychodzi Rywin do Michnika".
A my?
Czy my na co dzień wyzbyliśmy się całkowicie naszych przyzwyczajeń? Mam na myśli ludzi nieco starszych, którzy pamiętają "tamte dobre czasy". Nie jestem tego tak do końca pewny. Mam znajomego. Jeżeli ma jakąś sprawę do załatwienia w urzędzie najpierw siada do telefonu, wydzwania po znajomych, czy przypadkowo któryś z nich nie zna urzędnika X. Jak już kogoś takiego znajdzie, to przez niego stara się załatwić swoją sprawę. Mój znajomy po prostu nie wierzy, że można pójść do urzędu, złożyć podanie i być załatwionym pozytywnie, mimo iż nie jest się znajomym tego urzędnika. Albo inna sprawa. Ten sam znajomy chciał założyć antenę satelitarną. Myślicie, że poszedł do sklepu, złożył zamówienie, a za kilka godzin miał wykonane to fachowo i za stosunkowo niewielką cenę. Ależ nie, takie postępowanie uważa on za naiwne. On parę godzin poświęci na poszukiwaniu wśród znajomych kogoś, kto chociaż trochę zna się na antenach satelitarnych, potem spędzi wiele czasu na poszukiwaniu anteny, którą mógłby odkupić po tańszej cenie, wreszcie poprosi swojego znajomego fachowca, by mu ją zainstalował. Trwa to tydzień, ale kiedy wreszcie usiądą do tradycyjnej w takich przypadkach wódeczki, kiedy padają niekończące się słowa wdzięczności i zakończy się ten cały bałagan, powinno dojść do podliczenia kosztów. Z reguły okazują się o wiele wyższe od ceny zlecenia złożonego w sklepie. Ale to nie ważne. Znajomy jest uszczęśliwiony, że udało mu się sprawę założenia anteny satelitarnej doprowadzić do końca. Uważa, że inaczej tego nie można było załatwić. Z przyzwyczajenia.
A od podobnego załatwiania spraw jak najbardziej legalnych, do nieco mniej zgodnych z prawem droga niedaleka. A to załatwienie kawałka gruntu, a to koncesje na alkohol, a to odblokowanie zatrzymanego prawa jazdy..., jednym słowem taki mały lokalny odcinek serialu "Przyszedł Rywin do Michnika".
Młodzi tego nie rozumieją, ale muszą uwierzyć, że prócz pięćdziesięcioletnich zaniedbań gospodarczych, naukowych i innych komuna zostawiła nam w spadku wielkie spustoszenia w myśleniu i w psychice. Zostawiła nam przyzwyczajenia, które są drugą naturą człowieka. I można je zrozumieć.
Co nie oznacza, że nie należy z nimi walczyć.
Marek Teschke
2003.03.12