Efekt cieplarniany

Efekt cieplarniany polega na tym, że na skutek działania ludzi gdzieś tam w górze zanika warstwa ozonowa i dlatego promienie słoneczne łatwiej się przez nią przebijają i na ziemi robi się goręcej. Co mogę w dniu, w którym piszę ten felieton zaobserwować za oknem: jak okiem sięgnąć ziemia otulona jest śniegiem. Przebiśniegi nie mogą się przez śnieg przebić, a krokusy nawet nie próbują. Bazie na wierzbie miały lada dzień, czyli na Niedzielę Palmową, kiedy to są najbardziej potrzebne, pęknąć, ale nie pękną, bo ściął je mróz. Chyba że przeniosę je do kuchni i ustawię na płycie w żaroodpornym wazonie. Samochód - to jedna wielka i zmrożona zaspa śnieżna. Pół dnia potrwa nim go odkopię. I to wszystko w trzy tygodnie po oficjalnym zarządzeniu tegorocznej wiosny. Okropność. Czyli: świat stanął na głowie. (Inna sprawa: gdzie świat ma głowę i do czego mu ona służy?)

... Z pieca spadło

Być może, gdy ten felieton ukaże się w druku, słoneczko przedrze się nie tylko przez warstwę ozonową, ale także przez chmury w większości zawierające sporą dawkę śnieżnego pierza i nareszcie będę mógł cieszyć się z efektu cieplarnianego, ale to jeszcze nic nie znaczy. Bo skoro wszystko stoi na głowie różnie może się zdarzyć. Sam pamiętam takie obchody pierwszomajowe, kiedy ubrany w strój żeglarski (bo tak było gorąco) przed południem defilowałem przed miejscową władzą z wiosłem na ramieniu (dlaczego z wiosłem nie wiem, ale wolałem wiosło niż szturmówkę), a po południu, po zrobieniu zwrotu na ostatniej, najdalszej od przystani boi w czasie regat "O błękitną wstęgę" dmuchnęło i sypnęło mokrym śniegiem. Ręce zgrabiały mi w jednej sekundzie, szoty z miękkich linek zmieniły się w sztywne kije, a w żagle wbiły się takie ilości mokrego śniegu, że znana ze swojej stabilności "omega" o mało co nie wywróciła się pod ich ciężarem. W finale tych regat trzeba było zmarzniętych, skostniałych żeglarzy z oznakami początków zapalenia płuc ściągać z jeziora motorówkami. Opisałem to zdarzenie z własnego życia tylko dlatego, aby udowodnić, że świat jest pełen tajemnic i niespodzianek. Przypomniałem sobie tę historyjkę także dlatego, że może być gorzej niż jest obecnie - w końcu siedzę przy ciepłym kominku opatulony w koc, bo wieje od okna - a gdyby za tydzień rzeczywiście przyszła wiosna, nie należy jej dowierzać, bo do pierwszego maja jeszcze daleko, a potem przyjdą ogrodnicy i zimna Zośka. A w kilka dni potem może być tydzień ciepłego deszczu, dwa dni słoneczka i ani się spostrzeżemy przyjdzie Anka, a po Ance wiadomo: zimne wieczory i ranki, i nie pozostanie nic innego jak oczekiwanie na listopad, kiedy nastanie prawdziwa zima. Kraczę? Oby! Wolałbym, aby mój scenariusz się nie sprawdził. Ale, że świat stoi na głowie...

Stójka na głowie

Skoro świat obrócił się do góry nogami to nie należy się dziwić, że zamieszkujący naszą planetę ludzie też mają w głowie nieźle pomieszane. Weźmy na przykład sprawę obecnie najważniejszą: wojnę w Iraku. Po raz któryś okazało się, że Amerykanie mieli rację i że Husajn rzeczywiście szykował światu niezły bal, przy którym nieuleczalne azjatyckie zapalenie płuc - sto ofiar śmiertelnych - jest zabawką. Sam jestem przeciw jakiejkolwiek wojnie, ale denerwują mnie protesty na przykład w Rosji, chociaż cała wyborowa armia iracka, mimo embarga, jest wyposażona w broń, którą wyprodukowano w tym grzmiącym z oburzenia kraju. Skręca mnie wewnętrznie, kiedy słyszę, że Amerykanom i Anglikom chodzi o iracką ropę, a w chwilę potem dowiaduję się, że tak naprawdę to interesy z Husajnem prowadziła przede wszystkim Rosja, Francja i Niemcy. Te same państwa, gdy nie wiadomo czy iracki dyktator żyje czy nie, chciałyby robić interesy na odbudowie Iraku, chociaż powinny się od tego trzymać z daleka (o ile kołacze się jeszcze w ich duszach jakaś resztka honoru).

Wychodzę z siebie, gdy słyszę oburzone głosy w różnych krajach, że w Iraku zginął trzydziesty czy pięćdziesiąty cywil (nie powinien, ale, jak to na wojnie, zginął). Namnożyło się ostatnio tych cywili, których zresztą trudno za takich uznać, bo co drugi Irakijczyk wyposażony jest w radziecką broń i strzela na polecenie przywódcy narodu do innych ludzi bez namysłu. Jestem też pewny, że w całej wojnie, aż do jej końca, nie zginie więcej niż trzy tysiące tych uzbrojonych cywili, a tylu niewinnych ludzi zginęło przy ataku na wieżowce w Nowym Jorku. Nie mówię też na przykład o odkrytej wczoraj zbiorowej mogile tysiąca ludzi poległych bodaj jednego dnia w walkach plemiennych na terenie byłego Konga, chociaż tam żadnej wojny nie ma. Ilość niewinnie poległych ludzi nie przekroczy też zapewne liczby zagazowanych Kurdów, którzy zginęli w jednej tylko wiosce, w ciągu kilku minut, a którzy śmierć zawdzięczają swojemu własnemu "ojcowi narodu". Nim więc wyrazimy sprzeciw, swoje niezadowolenie i oburzenie, starajmy się trochę pomyśleć. Odrobinę. Tylko tyle, na ile nas stać.

Wojna jest złem. Dla każdego, kto w niej ginie, to koniec wszystkiego i jest mu obojętne, w jakim ilościowo towarzystwie umiera. Jest więc go nam żal. Dlatego też należy mu się od nas szacunek. Szacunek ten możemy mu okazać swoją własną zadumą.

Świat stoi na głowie. To prawda. Można też zaryzykować twierdzenie, że jest zły. Między innymi dlatego, że ciągle jeszcze jeden człowiek zabija drugiego. Niestety, jedyny wybór, który obecnie mamy, to wybór między większym a mniejszym złem.

* * *

Przykro mi, że tym felietonem zakłóciłem Czytelnikom nastrój najradośniejszego z dorocznych świąt, święta Zmartwychwstania Pańskiego. I chociaż pocieszam się, że nasze rodzime nieszczęścia nie mają wymiaru irackiego, przestrzegam przed zbytnim optymizmem: czasami pierwszego maja przed obiadem przypieka słoneczko, po południu może sypnąć w oczy śniegiem. Alleluja!

Marek Teschke

2003.04.16