Kulinaria

Opisałem pewne zdarzenie posługując się opisem nie bezpośrednim, ale za pomocą potraw i obyczajów kuchennych. Taka moda. Może Makłowicz, może Kuroń-junior popisywać się w telewizji, to dlaczego ja nie mogę tego zrobić w felietonie? Tym bardziej, że owo zdarzenie było uroczystością, jako żywo, przypominającą Swięta Wielkanocne (odbywało się w niedzielę i poniedziałek), które nie grzeszą wstrzemięźliwością od jadła i napojów. Nie będąc pewny tego, jak zostanę zrozumiany dałem felieton do przeczytania uroczej sąsiadce-blondynce, która orzekła, że "owszem owszem, ale całość jest zbyt tucząca, bo pobudza apetyt". Niezadowolony z takiego odczytania pobiegłem więc do leśnika-emeryta, który z kolei odrzekł, że to nie są żadne kulinaria, a militaria, w których opisuję zdarzenia z pola bitew. I w tym przypadku nie byłem usatysfakcjonowany do końca. Poddaję więc ocenie tekst szanownym Czytelnikom.

... Z pieca spadło

Befsztyk

Jak bardzo się mylimy uważając, że befsztyk to befsztyk i koniec, nie ma co komentować. To nieprawda. Zamawiając to danie w restauracji musimy pamiętać, że befsztyki są różne i w zależności od tego na jaki mamy ochotę należy dodać odpowiednie określenie, bo wtedy ten 3-centymetrowej grubości kawał środkowej polędwicy wołowej będzie stosownie długo trzymany na patelni. Dodajmy, że słowo befsztyk pochodzi od angielskiego "beefsteak" zaś słowa dotyczące rodzaju są pochodzenia francuskiego. I tak befsztyk "blue" (co oznacza niebieski, ale też farbkę) jest smażony przez 1,5 minuty z każdej strony. Mięso jest niemal surowe i po przekrojeniu "krwawi". Befsztyk "saignant" (zdrowy) smaży się po 3 minuty z każdej strony, a mięso jest prawie czerwone i po przekrojeniu "łzawi". Befsztyk "a point" (co można przetłumaczyć "w sam raz") smaży się po 4 minuty z każdej strony, a befsztyk "bien cuit" (wysmażony, ale także ugotowany czy nawet pijany) powinien przebywać na patelni w sumie 10 minut, bo mięso musi być dokładnie usmażone, ale soczyste.

Tak to jest: mówimy befsztyk, a myślimy... (to za poetą Majakowskim) no właśnie, jaki rodzaj befsztyka mamy na myśli? I to tyle na temat uczestników uroczystości.

Śledź i żur

Pierwszy dzień opisywanej przeze mnie uroczystości w niczym nie przypominał radosnego Święta Zmartwychwstania. Wprost przeciwnie - wiało chłodem i niepokojem o najbliższą przyszłość. A o zwykłym bogactwie potraw wielkanocnych lepiej nie wspominać. Chociaż... pewne podobieństwo dało się zauważyć. Otóż w dawnej Polsce wśród dworskiej młodzieży był zwyczaj urządzania po rezurekcji "pogrzebu żuru i śledzia". Uroczystość ta wyglądała w ten sposób, że na czele pochodu niesiono gałąź, do której był na sznurku uwiązany śledź. Skazywano go na powieszenie za to, że przez wiele ostatnich tygodni prześladował poszczące żołądki. Za śledziem maszerował osobnik po raz pierwszy uczestniczący w takiej uroczystości, który niósł na głowie garnek z postnym żurem, a tuż za nim grabarz z łopatą. Co prawda pierwszego dnia opisywanej przeze mnie współczesnej uroczystości grabarza na sali nie było, ale jego obecność wyraźnie dała się odczuć. Do zadań grabarza w zamierzchłych czasach należało rozbicie łopatą garnka z żurem. W ten sposób postna zupa obficie oblewała bohatera uroczystości ku radości zebranej gawiedzi. W naszym przypadku garnek z żurem samokrytyki rozbił się sam, a nasz bohater chyba już nigdy nie zdoła przybranego kostiumu wysuszyć. Poza tym budzącym powszechny śmiech zdarzeniem nic zasługującego na większą uwagę nie miało miejsca. Chyba tylko to, że zebrani uczestnicy uroczystości, aby pocieszyć niefortunnego bohatera obiecali mu, że tak świetnie graną przez niego rolę będzie mógł zagrać przy najbliższej nadarzającej się okazji.

Garkuchnia

Wszyscy z niepokojem oczekiwali na drugi dzień uroczystości. Ale "lany poniedziałek" też nie wypadł najbardziej okazale. Dużo spodziewano się po tym, gdy Bardzo Ważna Osoba wytoczyła na stół alembik. Alembik to nic innego jak urządzenie do destylacji pewnego napoju powszechnie używany w nieodległym jeszcze w czasie stanie wojennym. Niestety z urządzenia aqua vitae (woda życia) kapała tak na aby-aby i spragnieni uczestnicy uroczystości żadnej pociechy z demonstracji pożytecznego urządzenia nie mieli.

Aliści, skoro nie było smakowitych potraw i napitków należało chociaż posnuć nieco mrzonek na temat tego, co nas czeka w przyszłym roku. Niestety gusta szerokiej publiczności nie tylko zgromadzonej na uroczystości były zgoła inne niż to, co usłyszeli. Padały bowiem słowa o drylowaniu pestek, o tarciu chrzanu i krajaniu cebuli, z czego miało się uwarzyć niezłe danie jednogarnkowe. Tymczasem okazało się, że przygotowano bryndzę. Przysmak sporządzany przede wszystkim przez rumuńskich pasterzy owiec, chociaż i nasi górale to potrafią. A publiczność oczekiwała raczej kaczki z odpowiednio smakowitym nadzieniem. Może nawet w małych, "pekińskich" porcjach (patrz kaczka po pekińsku), ale jednak kaczki. Każdy zdrowo myślący człowiek oczekiwał czegoś innego: mianowicie "fondue". Co to takiego? To szwajcarska potrawa znad błękitnego Lemanu (nie ma nic wspólnego z naszymi Lemanami) składająca się przede wszystkim z roztopionego w garnku żeliwnym sera. Przyrządza się ją w ten sposób, że na stole ustawia się mały spirytusowy palnik, a nad nim żeliwny garnek, w którym rozpuszcza się ser z dodatkami (służą do tego specjalne urządzenia). Obok stawia się koszyczek z pokrojoną w kostki bułką. Je się to w ten sposób, że każdy z uczestników biesiady nadziewa na widelec kawałek bułki, macza w roztopionym we wspólnym garnku serze i zjada. Smakuje pysznie, a co ważniejsze, każdy je to samo, bowiem w potrawie nie ma lepszych i gorszych kawałków.

I o to ludziom chodzi.

Marek Teschke

2003.07.09