Wędkarskie lato

Wędkarz to takie zwierzę dwunożne, które twierdzi, że każda pogoda jest dobra, aby urwać się z domu na ryby. Najchętniej z kolegą. Może być mróz, kilkanaście stopni poniżej zera, a on mówi, że to dobrze, bo lód jest mocny i nie ma obawy, że pęknie pod jego ciężarem. Albo odwrotnie: nawet tegoroczne upały mu nie przeszkadzają. Naturalnie znaczących wyników w tym roku nie można się było spodziewać, bo w jeziorach zamiast wody parowała świeżo zdjęta z gazu zupa, ale prawdziwemu wędkarzowi to nie przeszkadzało: machał kijem, chociaż nawet najbardziej zadziornym małym okoniom nie chciało się ruszyć płetwą za przynętą, która tylko w bujnej wyobraźni przypomina małą rybkę nadającą się do konsumpcji. O szczupakach w ogóle nie mówię, bo jak już taki znalazł gdzieś na dużej głębokości dołek, w którym temperatura była chociaż o jeden stopień niższa, to można mu było przynętę spuścić na nos, nie ruszył się z dołka w obawie, że inny szczupak zajmie jego "klimatyzowane" miejsce. Wyniki wędkarskie były zerowe. A to rodzi u szanownych małżonek podejrzenia. Mniejsza o co, ale jednak podejrzenia.

Legenda pierwsza: pani Wery

... Z pieca spadło

Tę opowieść usłyszałem od pani Wery, która była prawdziwą skarbnicą różnych legend i przypowieści dziejących się na naszych szczycieńskich ziemiach. Część z nich pamiętam, część, niestety, zapomniałem w tamtym czasie zanotować i przepadła raz na zawsze.

Otóż w bardzo dawnych czasach też podobno było takie lato, że rybacy łowiący ryby na Kobylosze wracali do domu bez najmniejszej bodaj rybki. Wypływali wieczorem, ciągnęli sieci w porannym chłodzie; zarzucali sieci rano, ściągali je wieczorem - też puste. Stawiali pupy na węgorze, imali się różnych sposobów - nic nie pomagało. W rybackich chałupach bieda zaczęła zaglądać do garnków, a narzekaniom żon i innych kumoszek nie było końca. Byli nawet tacy rybacy, którzy dla świętej zgody ruszali z oszczepami do lasu, a nawet na grzyby i jagody. Wyobraźcie sobie: rybak wędrujący z garncem po lesie w poszukiwaniu pszczół i ich słodkiego wyrobu. Ale tak było. Większość jednak trzymała się swojego sposobu na życie, czyli łodzi i sieci. I to ich upór spowodował babskie podejrzenie, że nic innego tylko ich mężowie miast przykładać się do roboty, zadają się z pannami wodnymi, czyli wodnicami, które ich tak otumaniły, że nawet na biedę w domu nie zwracają uwagi. Nie wiadomo czyja żona pierwsza rzuciła myśl, że skoro chłopi uganiają się za wodnicami, to one wejdą w konszachty z samym diabłem. Jak pomyślały, tak zrobiły. Zbiegły się baby na Łysą Górę, by prosić diabła o pomoc. Tu trzeba powiedzieć, że od morza aż po Tatry "Łysych Gór" było co niemiara. Czasami to nawet nie były żadne góry tylko zwyczajne pagórki, a nawet małe kopczyki, bo tak już jest, że jak ktoś chce się z diabłem skumać, "Łysą Górę" zawsze znajdzie. Nie wiadomo o co prosiły baby z nad Kobylochy diabła, ale widać im dobrze doradził, bo bawiły się doskonale hulając całymi nocami. A po powrocie do domu spały całymi dniami mrucząc z rozkoszy przez sen. I na dodatek oddech ich miodem pitnym czuć było i chmielem. Podpatrzyli więc rybacy swoje baby, co też one wyrabiają, że nie mają nawet czasu przygotować im porannej zacierki, gdy oni zdrożeni z połowów wracali. I co zobaczyli: to nie oni zabawiali się z wodnicami, a jeżeli już to rzadko, za to ich baby hulały całymi nocami, tańce różne, kiedy już sobie trochę podpiły, urządzały, z braku chłopów miotły mając za partnerów. Ale nim się rybacy wszystkiego wiedzieli czas jakiś upłynął, nastała jesień, a wraz z nią i dobre połowy. Od tamtych czasów na Kobylosze upalnym latem trudno o dobry połów, a wędkarze wracający z ryb mają w zwyczaju obwąchiwać swoje żony, czy czasami nie czuć je chmielem.

Lata bowiem minęły od czasów opisywanego zdarzenia, ale obyczaje niewiele się zmieniły. A ostrożność nie zawadzi.

Legenda druga: Wandy Chotomskiej

Ucieszyłem się, gdy przeczytałem w "Kurku", że w Trelkowie powstaje szkoła społeczna. Wiem też, że patronem szkoły ma zostać pani Wanda Chotomska - znana pisarka dla dzieci. Znam też fajną książeczkę tej autorki zatytułowaną "Sielawowy król" i chcę tu częściowo przytoczyć legendę z niej zawartą. Dotyczy ona co prawda Mikołajek, ale jakie to ma znaczenie? Tu mamy jezioro i tam są jeziora. A Wielka Ryba może też spać na dnie naszego jeziora. Bo to jest legenda o Wielkiej Rybie, która śpi na dnie jeziora i budzi się raz na sto lat. Wielka Ryba to król podwodnego świata, władca ryb wszelakich, który może wszelkim stworzeniom wodnym zakazać wplątywania się w rybackie sieci. I tak długo rybacy nie mogą złowić żadnej ryby, aż na jezioro wypłynie najładniejsza dziewczyna z całej wsi, którą Wielka Ryba porywa do swojego podwodnego pałacu i tam zamienia w wodnicę. Nie będę opowiadał całej tej historii, bo sami ją możecie przeczytać, powiem tylko, że Wielka Ryba jest teraz uwiązana na łańcuchu na brzegu jeziora w Mikołajkach, czyli cała historia kończy się szczęśliwie.

Chcę jednak przestrzec piękne panny, że Wielką Rybę złowiono tylko w Mikołajkach, a w innych jeziorach nie. Może się więc zdarzyć, że samotnie pływającą dziewczynę Wielka Ryba zechce porwać.

A już w tym roku wszystkie Wielkie Ryby obudziły się na pewno i to na jej rozkaz ryby za nic mają wędkarskie przynęty.

Przemyśliwam nawet, czyby Wielkiej Rybie nie ofiarować którejś z naszych byłych szczycieńskich miss, albo pannę Iwonę Pohulajewską, tę z okładki "Kurka" (nr 30/03).

Chociaż najlepiej to przeczekać upały i ruszyć na ryby dopiero jesienią.

Marek Teschke

2003.08.20