INTERREGNUM

Sobota, 19 marca

Niektórzy z nas pamiętają ze szkoły, co to dziwne łacińskie słowo znaczy. A oznacza, ni mniej, ni więcej, tylko okres w historii Polski, w czasie którego nie było króla. A bliżej: okres między śmiercią jednego króla a wyborem drugiego. Musimy też sobie przypomnieć, że był taki czas, w którym władcy Polski byli wybieralni.

... Z pieca spadło

Przywołałem w pamięci to dziwne słowo, bo jako żywo przypomina mi czasy obecne, czasy rządu premiera Belki - okres między rządami grupy związanej z byłym niekwestionowanym przywódcą lewicy Leszkiem Millerem, a objęciem władzy przez ugrupowanie prawicy (jeżeli wygrają wybory do sejmu), którego jednym z przywódców jest Jan Maria Rokita. Chociaż wszystko to jest jeszcze pisane palcem na wodzie.

Otóż podobieństwo między interregnum z dawnym lat a obecnym polega na tym, że przed wiekami król nie ustanawiał żadnych praw - bo go po prostu nie było, a obecnie nie robi się też nic ważnego, bo tak lewica jak i prawica zdają sobie sprawę, że nowy sejm przewróci istniejące prawo do góry nogami i, być może, przywróci mu przy okazji trochę logiki. Ja przynajmniej na to liczę.

Między tamtym interregnum a obecnym istnieje jedna zasadnicza różnica: dawniej chodziło o to, aby czym prędzej wybrać nowego króla, bo bezkrólewie sprzyjało warcholstwu, bezprawiu, rozprzężeniu, pijaństwu i wszystkim innym plagom, jakie następują, gdy nikt nie rządzi. Obecnie, mimo tych samych plag, jakie spadły na nasz kraj, większości sejmowej wcale nie chodzi o jak najszybszy wybór nowego rządu, a wprost przeciwnie, o wybór jak najpóźniejszy. Olbrzymia większość obecnych elit władzy zdaje sobie sprawę z tego, że wraz z końcem obecnego "interregnum" skończą się też dla nich wszelkie profity, jakie ze sprawowania władzy wynikają. Nie więc dziwnego, że się im nie spieszy.

Ale mnie się spieszy, panowie posłowie!

Na marginesie rządu Belki należy zauważyć jeden fakt: premier, choć sam jest członkiem SLD, nie ugiął się pod presją władz swojej partii i nie zdymisjonował wicepremiera Hausnera, chociaż ten opuścił szeregi rządzącej partii, dając tym do zrozumienia, że tworzy rząd nie partyjny, a rząd fachowców. Może to przykład dla następców?

Niedziela, 20 marca

Nie milknie dyskusja wokół wyjazdu prezydenta na uroczystość "Dnia Zwycięstwa" w Moskwie. I pewnie nie umilknie, aż do 8 maja, kiedy to faktycznie zakończyła się II wojna światowa, bo tego dnia marszałek III Rzeszy Keitel podpisał akt kapitulacji z Amerykanami i na zachodzie Dzień Zwycięstwa obchodzi się o dzień wcześniej niż u nas.

Sprawę wyjazdu prezydenta Kwaśniewskiego mocno komplikują wypowiedzi co wybitniejszych polityków rosyjskich, przede wszystkim na temat układu jałtańskiego, który, jak wiadomo, wepchnął część państw europejskich w łapy sowieckiej Rosji, w niewolę na długie, powojenne lata, czego skutki - zacofanie techniczne, bieda - jeszcze długo będziemy odczuwać sami, a pewnie także nasze dzieci.

Prezydenci Litwy i Łotwy - nie jadą. Kwaśniewski jedzie, bo musi. Tak twierdzą "rozsądni", szermując powiedzeniem, że "nieobecni nie mają racji" i zastrzegając, aby Kwaśniewski wypowiedział się publicznie w Moskwie, co na temat Jałty myślą Polacy.

A ja zastanawiam się, gdzie niby Kwaśniewski ma to zrobić. Wyjść rano, a może nocą na Plac Czerwony i wykrzyczeć swoje racje? A może zwołać konferencję prasową? Kto na nią zwróci uwagę? Nikt nas tam nie posłucha. Bo prezydenci z Zachodu pojadą tam, aby się bratać z Rosją i Putinem, a nie ubolewać nad niesprawiedliwością tego świata, czy przyznawać się do błędów popełnionych przez ich przywódców sześćdziesiąt lat temu.

Może więc niech obecnosć Kwasniewskiego będzie żywym wyrzutem sumienia, niech sam sobą będzie ostrzeżeniem przed tym, że Rosji nie wolno wierzyć, a Putin jest przykładem zakłamania i chytrości rosyjskiej polityki.

Poniedziałek, 21 marca

"Lista Wildsteina" dalej funkcjonuje w narodzie jako temat dnia. Każdy, kto tam figuruje, ma pewien dyskomfort psychiczny i występuje o dostęp do swojej teczki i potwierdzenie, czy w ogóle o niego chodzi, co przy ilości tych samych imion i nazwisk Polsce nie dziwi.

Lustracja powinna nastąpić dziesięć lat temu. Ale lepiej późno niż wcale. Wyborca, a zbliża się przecież cała seria wyborów, ma prawo wiedzieć, czy głosuje na kogoś, kto w przeszłości donosił na sąsiada czy współpracownika w firmie, w której razem pracowali. Generalnie sondaże wykazują, że postkomuniści są przeciw lustracji, a prawica - za. Jedno jest pewne, że prawda powinna ujrzeć swiatło dzienne. Bo nie jest sprawą błahą, czy przyszły burmistrz to były współpracownik UB czy nie. Należy jednak się pospieszyć, bo nowe wybory tuż, tuż.

Wtorek, 22 marca

Może lustracja, może wybory, a może zwyczajny rachunek sumienia coś zmieni w naszej smutnej rzeczywistości. Smutnej, coraz smutniejszej. I to wbrew urzędom statystycznym, które twierdzą, że z gospodarką coraz lepiej; wbrew twardej polskiej złotówce i napływającym do nas z Zachodu euro.

Życząc z okazji Świąt Wielkanocnych swoim Czytelnikom wszystkiego, co najlepsze, chcę pozostawić ich z nadzieją, że może od tej wiosny wszystko pójdzie lepiej.

Obyśmy w zdrowiu doczekali następnych, lepszych Świąt Wielkiejnocy.

Marek Teschke

2005.03.23