ŚLEPA ULICZKA

Poniedziałek, 6 września

Są zdarzenia, do których opisania siadamy niechętnie, wręcz ze wstrętem. A robimy to tylko z poczucia kronikarskiego obowiązku. Do takich zdarzeń należy akt terroru, który nastąpił pierwszego września w małej kaukaskiej krainie - Północnej Osetii. Każdy z nas początek września kojarzy z rozpoczęciem roku szkolnego. Starsi może wspomną jeszcze o wybuchu drugiej wojny światowej, ale większość nie. Większość widzi siebie odświętnie, czysto ubranego z kartką i długopisem w kieszeni, by zanotować nowy plan lekcji i inne ważne informacje podawane tego dnia. Najbardziej przeżywają ten dzień maluchy, przepraszam, uczniowie rozpoczynający naukę w klasie pierwszej. Najchętniej już tego pierwszego dnia wzięliby ze sobą wypakowany do granic możliwości plecak z wszystkimi szkolnymi przyborami, zeszytami, książkami, kapciami, drugimi śniadaniami i od zaraz, od ósmej rano zabrały się do nauki. Tak są ciekawe, jak to w szkole będzie. Niewiele jednak tego dnia się dowiadują, ale dowiadują się rzeczy najważniejszej - że ich wychowawczynią będzie ta starsza, na rudo ufarbowana pani. I to ta właśnie pani będzie dla całej klasy pierwszaków osobą najważniejszą. Nie mama, nie tata, ani nawet nie babcia - ale właśnie "nasza pani". I biada takim rodzicom, którzy tej prawdy w porę nie odkryją - stracą autorytet, a może nawet coś więcej, bo miłość własnego dziecka. Przez rok, a może nawet dłużej prawda "naszej pani" będzie o wiele prawdziwsza niż prawda mamy czy taty. I nie ma powodu z tym walczyć, bo takie są koleje życia, które z czasem same układają się we właściwej relacji: zarówno nauczyciele, jak i rodzice wracają na należne im w hierarchii ważności miejsca.

... Z pieca spadło

Dla mnie pierwszy września miał wrócić jako bardzo ważny dzień w życiu ponownie po wielu latach. Tego bowiem dnia stanąłem przed gromadą uczniów jako ich wychowawca i nauczyciel. Budynek szkolny był bardzo stary, stare było też jego wyposażenie, a biurko nauczyciela zwane katedrą znajdowało się na podwyższeniu. I kiedy wreszcie wszyscy uczniowie zajęli swoje miejsca, a ja stanąłem przed nimi, a prawdę mówiąc, nad nimi - ogarnęło mnie przerażenie. Oto jestem odpowiedzialny za wychowanie i nauczanie tych młodych ludzi i nie wolno mi będzie w tym procesie popełnić żadnego błędu. Tak wówczas myślałem. Stałem więc jak sparaliżowany i jedynym moim marzeniem było uciec: z tej klasy, z tej szkoły i od tych uczniów, by więcej nie wrócić. Na szczęście wiedziałem, byłem przygotowany na ten stres, stosunkowo łatwo było mi go opanować - swoje pierwsze słowa, pierwsze zdania i pierwsze czynności miałem bowiem wyuczone na pamięć. I to mi pomogło. Drugim uczuciem, które mnie wówczas ogarnęło był wstyd. Zdałem sobie bowiem sprawę z tego, że każdy mój ruch, każde mój szept, który - jak mi się zdawało, gdy byłem uczniem - jest niewidoczny, ukryty przed oczami nauczyciela, wcale takim nie był. Z wysokości katedry wszystko było doskonale widoczne, wszystko doskonale słyszalne, a próba oszukania, ściągania czy podpowiadania niemożliwa bez wiedzy nauczyciela. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę zaczerwieniłem się po uszy jak sztubak złapany na paleniu papierosa w szkolnej ubikacji.

Kiedy po dziesięciu latach pracy porzucałem zawód nauczyciela było mi niezmiernie żal. Ale byłem do tego zmuszony. I nie było to tak zwane "rozwydrzenie młodzieży", ani wyjątkowo niskie (w tamtym czasie) gratyfikacje, ale... zostawmy to. Tylko to niechętnie wspominam.

Podobno teraz szkoła jest inna. Inni są nauczyciele, inni uczniowie, inna organizacja szkoły i inne podejście do nauki. Nie wiem. Nie wiem też, czy szkoła z krążącymi po korytarzach dealerami narkotyków czy chroniona przez emerytowanych żołnierzy specbatalionu "Grom" podobałaby mi się. Ale widocznie tak musi być. Jedno jest pewne: pierwszy września, dzień oczekiwany przez część uczniów, lub przyjmowany niezbyt chętnie przez innych, pozostaje dniem ważnym w życiu młodego człowieka. Czasami najważniejszym dniem całego życia.

Wtorek, 7 września

Pierwszy września w miejscowości wielkości Szczytna o nazwie Biesłan na Kaukazie pewnie przebiegał podobnie jak w naszych szkołach. Dzieciaki odświętnie poubierane, niektóre prowadzone za rączkę, bo trochę się boją, a bardziej może wstydzą. Matki często niosą na rękach jeszcze młodsze, nieszkolne dzieci, których nie ma z kim zostawić. Młodsze dzieciaki pewnie tak samo ciekawe jak u nas rozglądają się wokoło: Która to nauczycielka będzie "naszą panią"? Starsze przyglądają się świeżo odmalowanym ścianom - w wakacje odbywał się remont - wszędzie pachnie emulsją czy wapnem. Wreszcie wszyscy rozchodzą się do klas. I nagle - bo tego nie spodziewał się nikt - zjawiają się zamaskowani ludzie: mężczyźni i kobiety. Mają broń, obwieszeni są ładunkami wybuchowymi, zastraszają rodziców i dzieci strzałami. Padają pierwsze trupy. Zapędzają uczniów do sali gimnastycznej. Tłok, upał, potem głód, a przede wszystkim brak wody. I tak przez wiele godzin. Czego chcą od tych dzieci? Od dzieci niczego. Chcą, aby władze uwolniły ich więzionych współplemieńców, chcą wolnej Czeczenii, chcą, aby Rosjanie opuścili ich kraj. Zresztą, skąd dzieci mają wiedzieć, czego oni chcą? Nic nie rozumieją z tego, co się dzieje. Nie rozumieją dlaczego mają ginąć. W imię czego wali im się na głowę wysadzony w powietrze dach sali gimnastycznej, dlaczego ktoś strzela im w plecy, gdy uciekają. Jaka jest przyczyna i kto wszystkiemu zawinił - oni przyszli przywitać się ze swoją świeżo wyremontowaną szkołą. Ilu ich poległo? Tego nie dowiemy się nigdy. W Rosji nie ma zwyczaju liczyć ofiar. Jakikolwiek to byłby cel, jakakolwiek ważna sprawa: wiara czy wolność - jedno jest pewne - nie ma nic tak istotnego na tym świecie, aby warto było zapłacić bodaj jednym życiem dziecka, które ruszyło z samego rana do swojej szkoły, by uczyć się między innymi tego, że warto żyć!

Marek Teschke

2004.09.15