LIST DO SANDRY I ŚMIERĆ POETY
Piątek, 13 sierpnia
"Nie milkną echa" mojego cyklu medycznego. Tym razem dowiedziałem się o niezbyt pochlebnej opinii pewnej uroczej dwunastoletniej panny o imieniu Sandra. Nie mieszka w Szczytnie ani w okolicy i w zasadzie "Kurek Mazurski" z moim felietonem nie powinien do niej trafić. A jednak trafił i doszło do nieporozumienia, który wymaga mojej reakcji
Otóż, pragnę zapewnić młodą Czytelniczkę, że za złe warunki, jakie panują w przychodniach i szpitalach, w żadnym przypadku nie ponosi winy jej mama - pielęgniarka. Wprost przeciwnie, uważam, że należy do olbrzymiej większości pracowników służby zdrowia, którzy robią wszystko co mogą, aby swoim poświęceniem i oddaniem ulżyć chorym i chociaż w części naprawić to, co popsuli rządowi "fachowcy" od medycyny. Na dodatek robią to za wynagrodzenie, którego wysokość wstyd wymieniać, a które jest jedynie nędzną zapomogą pozwalającą przeżyć ich rodzinom dzięki nadprzyrodzonym umiejętnościom kulinarno-gospodarskim i... opiece Boskiej.
Poza tym, Sandro, pragnę Cię zapewnić, że Twoja mama (jak wiele innych mam) jest najpiękniejszą i najukochańszą pielęgniarką wykonującą jeden z najszlachetniejszych zawodów świata. I możesz być z niej dumna. Moje pretensje adresuję nie do niej, a do tych, którzy jej w pełnieniu szlachetnej misji opieki nad chorymi przeszkadzają. Pozdrawiam serdecznie.
Poniedziałek, 16 sierpnia
Zmarł Czesław Miłosz. Żył 93 lata, 2 miesiące i niepełne cztery dni. W środowisku literatów nazywany był czasami "litewskim niedźwiedziem". Bo też niedźwiedziej siły trzeba, żeby dokonać tego, czego dokonał, by dożyć tego wieku w pełnej sprawności umysłowej. Spotkałem Czesława Miłosza dopiero w 1981 roku. Jego książki docierały jednak do mnie dużo wcześniej. Miałem to szczęście, że większość pozycji, które wydawał w paryskim wydawnictwie "księcia" Giedroycia ("Kultura") dostawała się do moich rąk chociażby na dobę. Teraz Jego książki stoją na ulubionej półce w mojej bibliotece i część z nich jest zaopatrzona w osobistą dedykację Autora. Powiecie, że to dziwne, gdy jeden pisarz prosi drugiego o dedykację. Wcale nie. Przy Jego dziełach moje dokonania są przecież skromne. A prawdę mówiąc o autografy nie musiałem prosić, bowiem otrzymywałem niektóre tomy od Autora z wpisaną już dedykacją. Pewnie dlatego, że przy drugim naszym spotkaniu, przeszło dziesięć lat po pierwszym, miałem zaszczyt pełnić honory gospodarza podejmującego Poetę w czasie, tym razem bardzo udanej, wizyty w kraju. Ale wcześniej, a także później trafiały do moich rąk pieniądze od Pana Czesława przeznaczone na wspomożenie członków Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (sekretarzowałem przez wiele lat warszawskim członkom tego stowarzyszenia) oraz działań, jakie na rzecz polskiej literatury podejmowaliśmy. Trzeba przyznać, że niemałą zasługę w transferze tych pieniędzy miał młodszy brat Poety, zmarły kilka lat temu, filmowiec Andrzej. Laureat nagrody Nobla przeżył młodszego od siebie brata, a przede wszystkim swoją drugą żonę Carol Thigpen (zm. 16 sierpnia 2002 r.). Ukochanej żonie Karolinie poświęcił piękny wiersz, którego fragment pozwalam sobie tu zacytować.
Koniecznie jednak trzeba przeczytać całość i pamiętać, że pisał ten utwór Poeta dziewięćdziesięciojednoletni.
Nie sposób w takim miejscu jak ta felietonowa kolumna napisać o osiągnięciach Poety i ich znaczeniu dla kultury polskiej. Napisałem te słowa, by zanotować fakt, że opuścił nas Poeta, Prozaik, Eseista, Tłumacz - "Pisarz, który z bezkompromisową wnikliwością ujawnia zagrożenie człowieka w świecie pełnym gwałtownych konfliktów" (z uzasadnienia przyznania Nagrody Nobla).
A tak zwyczajnie, to mi żal, że Go już nie ma między nami. Ech! Wypiłoby się kieliszeczek "finlandii" z geniuszem, którego miałem okazję spotkać na swojej drodze.
Marek Teschke
"Ruszyli. Najpierw on, a za nim, ale nie zaraz,
Stukanie jego sandałów i drobny tupot
Jej nóg spętanych suknią jak całunem.
.....................................
Kiedy zaczynał iść, odzywał się ich dwutakt,
Raz, zdawało mu się, bliżej, to znów dalej.
Pod jego wiarą urosło zwątpienie
I oplatało go jak chłodny powój.
Nie umiejący płakać, płakał nad utratą
Ludzkich nadziei na z martwych powstanie,
Bo teraz był jak każdy śmiertelny,
Jego lira milczała i śnił bez obrony.
Wiedział, że musi wierzyć i nie umiał wierzyć.
..............................................
I stało się jak przeczuł. Kiedy odwrócił głowę,
Za nim na ścieżce nie było nikogo.
Słońce. I niebo, a na nim obłoki.
Teraz dopiero krzyczało w nim: Eurydyko!
Jak będę żył bez ciebie, pocieszycielko!
Ale pachniały zioła, trwał nisko brzęk pszczół,
I zasnął, z policzkiem na rozgrzanej ziemi."
(fragmenty wiersza "Orfeusz i Eurydyka")
2004.08.25