KORESPONDENCJA Z FRONTU (3)
Poniedziałek, 17 lipca
Czytelnikom, którzy nie czytali moich poprzednich "korespondencji" wyjaśniam, że nie wybrałem się do Iraku, ale znajduję się w samym centrum walki na froncie krajowym, gdzie, jak wiadomo, odbywa się batalia o ochronę zdrowia.
Na szczytach władzy coś jednak drgnęło i to coś dotyczy także ochrony zdrowia, co jak wytrwali Czytelnicy zauważyli interesuje mnie żywotnie. O co tu chodzi? Przede wszystkim o zmianę ministra. Minister Balicki wypowiada się publicznie rozsądnie, a co najważniejsze mówi o uporządkowaniu, a nie o reformie służby zdrowia. Owo uporządkowanie ma uratować tę istotną dla każdego obywatela dziedzinę życia społecznego od całkowitej samozagłady, którą planował minister Łapiński. Myśl Balickiego podjęła Sejmowa Komisja Zdrowia i dzięki wytężonej pracy (podobno) doprowadziła do zakończenia prac nad nową ustawą. O nowej ustawie nic nam nie wiadomo, ale ludność miast i wsi liczy, że gorzej jak jest obecnie już być nie może. Jest więc nadzieja, że będzie lepiej. Podobno "nadzieja matką głupich" - ale innego wyjścia nie ma. Bez nadziei żyć się nie da. Dodam jednak, że twierdzenie, że gorzej niż obecnie już być nie może, także jest nieprawdziwe. Zawsze jeszcze może być gorzej o czym świadczy chociażby zamiana Kas Chorych, które były przedsięwzięciem niezbyt udanym, na Narodowy Fundusz Zdrowia. Równolegle z ustawą rządową powstaje projekt reformy przygotowywany przez zespół profesora Religi polegający m.in. na tym, aby wszyscy ci, których na to stać, płacili dodatkowe pieniądze, ubezpieczali się indywidualnie, a w zamian otrzymywali lepsze warunki leczenia i szybszy dostęp do drogich usług medycznych. Pomysł niezbyt szczęśliwy. Chociażby ze względów psychologicznych. Jak można to sobie wyobrazić w praktyce? Czy w szpitalu miałyby być sale, w których leżałoby po dziesięciu chorych obok luksusowo wyposażonych izolatek, obsługiwanych przez wianuszek uroczych pielęgniarek? Jak czuliby się ci mniej zamożni chorzy? Projekt ten miałby ręce i nogi tylko w tym przypadku, gdyby ubezpieczycieli było więcej niż ten państwowy, a inne (w domyśle dla bardziej zamożnych) za większe sumy chroniłyby swoich pacjentów w swoich własnych sieciach przychodni i szpitali. Wymieszanie w jednym szpitalu dwóch kategorii (lepszych i gorszych) pacjentów wydaje mi się niemożliwe.
Wracajmy jednak do projektu rządowego i nowego ministra. Zakładając, że nowelizacja ustawy doprowadzi do częściowego unormowania sytuacji w roku przyszłym, to jednak w żaden sposób nie rozwiąże trudności, jakie mamy obecnie. Podejrzewam nawet, że pod koniec roku może być wręcz dramatycznie, bo zabraknie pieniędzy na wszystko, nawet na podstawowe lekarstwa, nie mówiąc o pensjach pracowników przychodni czy szpitali. Pozostaną także długi szpitalne. Podobno mają być szpitalom darowane. Ale nie jest to dobre rozwiązanie. Nie może przecież tak być, że pewne placówki nie licząc się z płatnościami wyposażyły się na kredyt w nowoczesne urządzenia, wyremontowały posiadane budynki, a nawet postawiły nowe, a inne, te bardziej racjonalnie myślące i nie traktujące państwowej kasy jak dojnej krowy pozostaną niedoinwestowane. Zrobi to bowiem wrażenie, że oszczędzać, a nawet racjonalnie myśleć się nie opłaca. A to z kolei nie zachęca do właściwego gospodarowania w przyszłości. Jednym słowem mamy problem, którego rozwiązania chyba nikt na razie nie widzi.
Środa, 19 lipca
Tymczasem życie toczy się swoim torem. A jest nim mój pobyt w szczycieńskim szpitalu.
Po dwóch dniach głodówki w celu przeprowadzenia niezbędnych badań, nareszcie pozwolono mi jeść i zaserwowano szpitalne śniadanie wg odpowiedniej diety. Okazało się nie najgorsze: pszenne pieczywo, kawałek masła, biały wiejski serek wymieszany z czymś, czego nikt na naszej sali nie potrafił zidentyfikować, ale jadalny, kilka plasterków szynkowej. Wszystkiego razem nie za wiele jak dla młodego człowieka z wilczym apetytem, ale dla starszych zupełnie wystarczające. Obiad także nie do pogardzenia: zupa warzywna (a może kalafiorowa?), na drugie danie ziemniaki, potrawka z piersi kurczaka, sałata, a na deser kompot z jabłek. Dla "połamańców", czyli tych, którzy nie mieli przepisanej delikatnej diety, zamiast potrawki - kotlet. Nieźle. Kolacja podobna do śniadania. Tyle, że z serkiem topionym. Głodny nikt nie zasypiał, chociaż utyć nie było można. Chyba, że ktoś korzystał z automatów na napoje gazowane, które porozstawiano na korytarzach szpitala. Kto wpadł na taki pomysł? Przecież wiadomo, że napoje gazowane nie tylko tuczą, ale też nie są najzdrowsze. Ale to drobiazg. Rodziny chorych i tak zaopatrywały się w soki owocowe i niegazowaną wodę mineralną w pobliskim "Championie". Tak było. Za kilka dni czekała nas bowiem mała rewolucja kulinarna. Otóż dyrekcja szpitala zawarła umowę z wyspecjalizowaną firmą kateringową z Krakowa, majacą swój oddział w Mrągowie, która dostarcza do szpitala gotowe posiłki: normalne i dietetyczne. Posunięcie chyba słuszne chociaż trudno je ocenić po kilku dniach obserwacji. Jakość i ilość nie uległa rażącym zmianom, chociaż, wiadomo - gdy wprowadza się coś nowego na początku zawsze jest trochę zamieszania.
Podsumowując rozdział o szpitalu dotyczący wyżywienia mogę stwierdzić, że i pod tym względem nie jest najgorzej - nikt w szpitalu z głodu nie umrze, emeryci i bezrobotni nawet mogą sobie regularnie podjesć, a "głodomorom" - trudno - dodatkowe zaopatrzenie podrzuci rodzina. Dla nich to nawet ustawiono w korytarzu lodówkę.
Obyśmy więc w jako takim zdrowiu doczekali następnego, już ostatniego odcinka mojej relacji ze szczycieńskiego szpitala.
Marek Teschke
2004.08.04