Sylwestrowe zabawy
Sobota, 10 stycznia
Według danych statystycznych większosć Polaków noc sylwestrową spędzała na balach w rodzinnych domach. Część z nich pewnie zaprosiła znajomych, a inna nie zapraszała nikogo, bo prawdę mówiąc nie miała do czego. Ja także oczekiwałem na północ w domu, przed telewizorem, przy trochę bogaciej zastawionym stole, niewielkiej buteleczce czegoś mocniejszego, gdy tymczasem rosyjskie wino musujące chłodziło się w lodówce. Byłem pełen niepokoju, bo nasze psy nie podzielają ogólnej euforii i nie znoszą sylwestrowych wiwatów. Na szczęście o północy w pobliżu naszego domu nie doszło do zbyt wielkich wybuchów, a psy wcale nie panikowały. Złożywszy więc życzenia najbliższym, obejrzawszy niezbyt udaną "Szopkę" w telewizji udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Notuję to z kronikarskiego obowiązku, a także dla kontrastu. Albowiem nie wszyscy tak bogobojnie balowali. Jak doniosła telewizja pewna znana pani prokurator oczekiwała na nowy 2004 rok zgoła inaczej. I w związku z tym zrobił się szum. Otóż pewien fotoreporter udał się na bal z aparatem fotograficznym w celu skompletowania dokumentacji. Jeden taki dokument ukazał się w poczytnej gazecie. I co na nim czytelnicy zobaczyli? Zobaczyli panią prokurator w towarzystwie panów podejrzanych o różne niecne sprawki. Naturalnie analiza tego faktu jest rozległa, a każdy trop może być prawdziwy. Trzeba też wyjaśnić, że pani prokurator prowadziła kilka śledztw istotnych m.in. dla tzw. "mafii pruszkowskiej", a przedstawiciele tej właśnie organizacji balowali w towarzystwie pani prokurator.
Interpretacja tego faktu może być następująca: owi obywatele podwarszawskiego Pruszkowa chcieli mieć w garści panią prokurator. Ale to chyba byłoby zbyt proste. Jeszcze prostsze jest domniemanie, że w tym towarzystwie pani prokurator przebywa na co dzień, a przy stoliku po prostu spotkali się starzy, dobrzy znajomi, by chociaż przez jedną noc zapomnieć o interesach.
Ale domysły można snuć jeszcze dalej: przy stoliku siedział komplet zupełnie przypadkowych, nie znających się gości i ten fakt zostaje wykorzystany w celu... i tu cele mogą być różne. Na przykład - odwrócenia uwagi od innego skandalu; skompromitowania pani prokurator, która za dużo wie o kolegach, czy może nawet szerzej, w ogóle o działaniu wymiaru sprawiedliwości; skompromitowania pani prokurator, bo przynależy duchowo do innej opcji politycznej; zemsty na koleżance za zbyt wysokie boczne dochody; wreszcie - autentycznej chęci wyczyszczenia bodaj progu "stajni Augiasza", jakim jest wymiar sprawiedliwości. To ostatnie jednak wydaje się prawie niemożliwe, gdyż nie od dzisiaj było wiadome, że partnerem życiowym pani prokurator była osoba oskarżona o wzięcie łapówki w wysokości, bagatela, 2 milionów złotych. I jakoś to nikomu dotąd nie przeszkadzało. Z niepokojem przyjąłem też fakt, że całą sprawą ma się zająć kolejny zespół prokuratorów, co oznacza między innymi dalsze odwleczenie kolejnych kilku spraw, które albo zostaną przedawnione, albo znajdą swój finał przed Międzynarodowym Trybunałem w Strasburgu, który ukaże polskie władze wielotysięcznym mandatem za opieszałość w prowadzeniu spraw sądowych. Uszczupli to mój osobisty budżet, bo rząd odszkodowania będzie musiał zapłacić... z mojej kieszeni. Ale dochodzenia przeciw pani prokurator prowadzić trzeba. I tak koło się zamyka, a czy winę się udowodni czy nie, to już zupełnie inna sprawa. Być może całe zdarzenie miało miejsce dlatego, że pani prokurator, jako osoba nietykalna, ma wszystko w nosie i wzorem innych przedstawicieli jeszcze wyżej stojącej władzy wykazała dobitnie lekceważący stosunek do, tak zwanej, opinii publicznej czyli arogancję.
Wtorek, 13 stycznia
Już myślałem, że towarzysze partyjni z SLD, zachowując bodaj resztki instynktu samozachowawczego dadzą wreszcie spokój z rozróbami, a tymczasem wybucha prawdziwa bomba: grupa kolegów podała do sądu koleżeńskiego, kolegę partyjnego, premiera polskiego rządu, Leszka Millera oskarżając go o niedotrzymanie obietnic przedwyborczych i kilka innych spraw, w tym o zaniedbania w funkcjonowaniu służby zdrowia. W tym miejscu należy podkreślić, że towarzysz partyjny, Leszek Miller przeszedł pomyślnie wewnętrzną lustrację w swojej organizacji partyjnej. A tymczasem inni z - można tak powiedzieć - rodzimego gniazda pana premiera, twierdzą, że tak naprawdę tej lustracji nie powinien przejść. Oskarżenie innego przedstawiciela władz państwowych wojewody Makowskiego jest już sprawą drugorzędną, chociaż dotyczy spraw dość istotnych, mianowicie, niewłaściwej polityki personalnej. Oznacza to, ni mniej ni więcej, że łódzki elektorat partyjny nie otrzymał w wystarczajacej ilości lukratywnych posad, na które liczył oddając swój głos na rządzącą partię. Takie niezadowolenie elektoratu nie jest niczym dziwnym, bo podobnie sprawy się mają w innych województwach podobne oskarżenie mogą koledzy partyjni skierować przeciw innym wojewodom, a nawet starostom, wójtom, burmistrzom i zarządzającym licznymi agencjami państwowymi.
Niektórych ludzi obserwujących życie publiczne może ogarnąć skrajny pesymizm. Powodów przecież nie brakuje. Ale ja nie radzę. Czasami nie ma innego sposobu przekonania się o prawdziwych intencjach niektórych polityków, jak oddanie im władzy. Wówczas sami się zdemaskują. Obyśmy tylko tego eksperymentu nie musieli powtórzyć przy następnych wyborach.
Marek Teschke
2004.01.21