Pożary
Sobota, 8 listopada
Na moje leśne ostępy dotarła przykra wiadomość o pożarze hotelu "Kania" przy dworcu. Pamiętam ten budynek jeszcze z okresu, gdy nazywał się "Pofajdok" i dawał nam schronienie w okresie, gdy budowaliśmy naszą chałupkę. Był to przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Gości w okresie wczesnowiosennym było w nim niewielu, a czasami byliśmy jedynymi. Pamiętam, że w recepcji stały na półce za kontuarem wyłącznie puszki z ananasami, którymi zajadał się mój syn. Nikt inny tego nie kupował. Nawet papierosów nie było. Czasami mieszkali w hotelu jacyś sportowcy, którzy nie mieścili się w pomieszczeniach szkoły policyjnej (czy milicyjnej), ale wówczas podpieraliśmy klamkę drzwi krzesłem, aby niepożądani goście nie mogli się dostać do naszego pokoju. Poza tym mieliśmy ze sobą psa - owczarka niemieckiego Kazana, którego wygląd zmuszał ludzi do przechodzenia na drugą stronę ulicy. Takie coś miał w ślepiach. Ale pozwalano nam zabierać go ze sobą do pokoju, bo był bardzo porządnym i doskonale wyszkolonym psem. On pewnie też przyczyniał się do tego, że mieliśmy spokój.
Tylko w części restauracyjnej hotelu panował ruch i wrzawa do godziny dziesiątej, czyli do jej zamknięcia. Pełno tu było podróżnych oczekujących na wieczorne autobusy, przy stolikach siedziały też jakieś panienki popijające herbatę, nie brakowało też pijaczków z miasta. Ale obiado-kolacje zanosiliśmy sobie do pokoju. Pamiętam, że zawsze nam smakowały. Od tamtych czasów pewnie się wszystko zmieniło, ale mój sentyment pozostał. Podobno nawet konserwator zastanawia się, czy warto hotel odbudowywać. Byłoby żal, gdyby go zabrakło.
Mówiono mi, że sama akcja gaszenia pożaru przebiegała jakoś nie tak jak trzeba. Brakowało drabin, wody, a nawet niewielu strażaków było widać. Dziwne. Bo co i rusz czytam w "Kurku" o sukcesach różnych pojedynczych strażaków, a nawet całych oddziałów strażackich. Ale tak już to jest, że gdyby, na przykład, dyrektor banku bił rekordy w biegu na 100 metrów i osiągał czas poniżej 10 sekund, to jeszcze nie znaczy, że jego bank dobrze funkcjonuje. Może podobnie jest ze strażą?
Wtorek, 11 listopada
Święto Niepodległości i poprzedzające go dni wypadły jakoś smutnie. Podobno w Warszawie rozdawano na ulicy flagi narodowe, byle ktoś chciał oflagować nimi własny dom. Smutne. I nie tylko to. Także sam przebieg święta daleko odbiegał od radosnych świąt narodowych w innych państwach. Dlaczego? Brak było radości, śmiechu, zadowolenia i zabawy. Nawet świadomość, że 85 lat temu uzyskaliśmy wolność, a teraz po pięćdziesięcioletniej przerwie znów jesteśmy wolni u nikogo nie wywoływała uśmiechu na twarzy. Z czego tu się cieszyć? Właściwie, to nie bardzo jest z czego. Przynajmniej tak na pierwszy rzut oka wygląda. Ale gdyby się trochę zastanowić?
Tyle, że my cieszyć się nie potrafimy. Wszystko nacechowane jest jakąś bufońską powagą. Nawet ten sam cykl uroczystości w wielu miastach Polski: najpierw msza święta w kościele z odpowiednią homilią (to najbardziej nie lubiana część mszy św.), a potem impreza w miejscowym domu kultury. Czyli tak jak bywało od początku lat pięćdziesiątych: część oficjalna, a potem artystyczna, najlepiej jeżeli "na ludowo". Inaczej nie potrafimy. Czy naprawdę? W Gdańsku zrobiono paradę wolności, puszczano baloniki, gołębie wzbijały się w niebo, Długim Targiem maszerowali przebierańcy - jednym słowem było wesoło. A u nas? Żeby chociaż wieczorem jakaś iluminacja w postaci sztucznych ogni. Nawet dzwony w kościołach biły jakoś przygłucho.
Będą tacy, co powiedzą że się czepiam. Owszem, msza była, ale była też impreza w domu kultury, a w Chacie Mazurskiej otwarto okolicznościową ekspozycję. Racja. A ja bym wolał, żeby z okazji Święta Niepodległości burmistrz np. przyjął w hollu ratusza młodzież przy dźwiękach jakiejś miejscowej kapeli, poczęstował panienki pączkiem, a po dwu godzinach wygnał na podwórzec zamkowy, aby tam bawili się dalej, nawet niekoniecznie przy syku i wybuchach pirotechnicznych. Byłoby milej i weselej.
Ale wszystko jest do naprawienia. Za rok przecież znów będzie 11 listopada.
Środa, 12 listopada
W sobotę pisałem o pożarze w hotelu "Kania" a tu znów wypada mi pisać o pożarach i to wielu. Pożar na kolei w postaci strajku generalnego trudno będzie komukolwiek ugasić, chociaż został o tydzień przełożony. Pożar strajkowy w górnictwie został co prawda zlokalizowany, ale ciągle się tli i lada dzień może wybuchnąć na nowo. Grozi nam też pożar w lecznictwie publicznym oraz w paru innych miejscach - a żeby było trochę śmiesznie - także w strażach pożarnych. Wszyscy ci aktualnie strajkujący i ci, co dopiero zamierzają strajkować, domagają się pieniędzy. Mówią, że nie, ale prawda jest taka, że to jednak o pieniądze chodzi. A mnie ogarniają tak zwane mieszane uczucia. Współczuję bowiem wszystkim, którzy walczą o swoje miejsca pracy, współczuję wszystkim, którzy tej pracy nie mają i się jej domagają. Ale... - uwaga, bo to będzie obrazoburcze i w ogóle trzeba wielkiej odwagi, aby to napisać - współczuję także sam sobie. Bo jak rząd zaspokoi żądania kolejarzy, górników, lekarzy, pielęgniarek i kto tam wie kogo jeszcze, będę musiał tę sumę zapłacić z własnej kieszeni. Z kieszeni pustej i dziurawej, a na dodatek obciążonej długami. Dlaczego? Bo rząd chcąc dać górnikom, będzie musiał komuś zabrać, w tym mnie, a także emerytom i paru innym, których nie stać nawet na tabletkę od bólu głowy. I dlatego z mieszanymi uczuciami przyjąłem słowa Papieża, który przyjmując delegację "Solidarności" powiedział, by wrócili do źródeł i zaczęli bronić praw pracowniczych. Przepraszam bardzo, ale ja się z tym nie zgadzam. A to dlatego, że "Solidarność" bardziej kojarzy mi się z odzyskaną wolnością narodową i osobistą niż "nietykalnymi" działaczami z zakładów i fabryk, jedyną klasą ludzi, którym nie grozi bezrobocie, bo ich z pracy (tak jak tysięcy działaczy z setki innych związków zawodowych) wyrzucić nie można. Niech sobie działają. Nic mi do tego. Ale nie moim kosztem i nie za moje pieniądze. Amen.
Jeżeli zgrzeszyłem, Panie Boże, przebacz.
Marek Teschke
2003.11.19