Zacznę jakbym pisał artykuł interwencyjny, a nie zwyczajny felieton. Zrobię tak z oczywistych pobudek egoistycznych. Niech i ja sobie coś tam załatwię, wykorzystując dostęp do prasy! W końcu „dał nam przykład…” – no oczywiście nie Bonaparte, ale cała rzesza dzisiejszych polityków walczących z samozaparciem o lepsze jutro… dla siebie i swoich bliskich.
No to zaczynam. Otóż w naszym „Kauflandzie” od kilku miesięcy brakuje sherry, a do niedawna było to jedno z nielicznych miejsc w Polsce, gdzie można było dostać ten rodzaj wina w przyzwoitej klasie i za wyjątkowo małe pieniądze.
A co to jest sherry? To wino wytwarzane w prowincji Kadyks, w Andaluzji, ze szczepu winogron „pakomino”, znanego już za czasów Fenicjan. Wino to nazywane jest także jerez (czytaj heres) od andaluzyjskiego miasta Jerez de la Frontiera. Ma ono zupełnie niepowtarzalny smak dzięki specyficznym drożdżom występującym spontanicznie w klimacie Kadyksu.
Może być białe lub ciemne, słodkie lub wytrawne. Zawsze ma wysoką moc ponad piętnastu procent. W Hiszpanii podaje się sherry do „tapas”, czyli typowych andaluzyjskich przystawek. Na świecie kieliszek wytrawnego, białego sherry serwowany jest najczęściej jako aperitif, przed posiłkiem. Kiedy rok temu miałem przyjemność odwiedzić, wraz z delegacją miasta Szczytno, bratnie, niemieckie Herten, z niejakim zdziwieniem skonstatowałem, że w każdej restauracji w jakiej przyszło nam jeść obiad, kelner, zanim jeszcze przyjął zamówienie, pytał gości, czy życzą sobie najpierw kieliszek sherry. Jeśli chodzi o Niemcy, jest to moda zupełnie nowa.
Andaluzyjskie wino słynie od wieków z odporności na transport, warunki klimatyczne, temperaturę i inne niedogodności, które potrafią zniszczyć słabsze gatunki tego trunku. Toteż, obok rumu, było ono napojem szczególnie preferowanym na statkach, podczas największych, historycznych wypraw. Zachowały się dokumenty, z których wynika, że Ferdynand Magellan, kiedy przygotowywał się do opłynięcia kuli ziemskiej, na zapasy wina jerez wydał więcej pieniędzy niż na uzbrojenie.
A tak przy okazji. Hiszpańskie słowo sherry brzmi w wymowie bardzo podobnie do angielskiego cherry (wiśnia). Stąd dość częste nieporozumienie, gdy gość pytany, czy może życzy sobie kieliszek sherry, odpowiada: „nie, nie – za wiśnióweczkę dziękuję.”
Wspomniałem, że w Niemczech zapanowała moda na sherry. Chciałbym oto zauważyć, że pijanie różnego rodzaju trunków, w różnych czasach i różnych miejscach podlega zmiennym prawidłom mody, tak jak i inne dziedziny życia społecznego. W Polsce lat sześćdziesiątych, jeśli ktoś pił wódkę, to najczęściej kolorową. To wówczas święcił tryumfy głównie jarzębiak, ale także soplica, czy wódki gorzkie – żołądkowa i angielska. W latach siedemdziesiątych zaczęto pijać drinki, to jest białą wódkę rozcieńczaną i może dlatego, niejako w buncie, pośród artystycznej bohemy zapanowała moda na picie czystego spirytusu. Tego to już trzeba było się nauczyć. Choć w rzeczy samej nie jest to jakaś nadzwyczajna umiejętność. Należy przed wypiciem szklaneczki wciągnąć w płuca dużo powietrza i w momencie picia (łykania) alkoholu, równocześnie wypuszczać zaczerpnięte powietrze. No, ale jeśli ktoś tej zasady nie znał, to kończyło się to różnie.
Kiedy późnym, letnim wieczorem, w roku 1974 przylecieliśmy do Chicago i zajęliśmy, wspólnie ze słynnym wówczas grafikiem Tomaszem Rumińskim, elegancki apartament w historycznym hotelu „Windermere”, dla uczczenia pierwszego dnia pobytu wyciągnęliśmy z walizki właśnie buteleczkę czystego spirytusu. I wówczas to wszedł do pokoju boy hotelowy, przy czym określenie boy (chłopiec) było tu wyjątkowo nietrafne, ponieważ opiekun naszego piętra był mocno starszawym panem rasy czarnej, o śnieżnobiałych włosach. Przyszedł spytać, czy czego nam nie trzeba, co wzruszyło nas do tego stopnia, że uparliśmy się poczęstować biedaka dobrym, polskim, naturalnie ekologicznym trunkiem. Chłopina jakiś czas bronił się, ale w końcu musiał ulec, nie mając oczywiście pojęcia czym zamierzamy go uraczyć. To był moment okropny. Oszczędzę czytelnikom mrożącego krew w żyłach opisu reakcji pospirytusowej u czarnego człowieka. Dość powiedzieć, że do końca naszego pobytu w hotelu „Windermere”, rzeczony „boy” unikał nas jak wysłańców piekła.
Pisząc o trunkowej modzie warto wspomnieć o niesłychanej „karierze” jaką sukcesywnie, od lat robi piwo. Przykładowo we Francji. Jeszcze trzydzieści lat temu w każdej małej lub większej kafejce młodzi i starzy przesiadywali przy karafce czerwonego wina. Dziś wszędzie króluje piwo, zwłaszcza jeśli chodzi o młodzież.
Nie można tu nie wspomnieć o fenomenie, jakim była w Polsce lat dziewięćdziesiątych Polska Partia Przyjaciół Piwa, której prezes – aktor Janusz Rewiński, z ramienia tejże partii został sejmowym posłem. Ówczesny wiceprzewodniczący, dziennikarz Adam Halber, do dzisiaj obraca się w politycznych sferach, choć partia piwna dawno już nie istnieje. Upadek PPPP był zresztą dość typowy. W myśl zasady, że zły pieniądz wypiera dobry. Kiedy okazało się, że Polska Partia Przyjaciół Piwa nie jest tylko zabawnym żartem, ale można na niej politycznie wypłynąć, zaczął się masowy zaciąg różnego rodzaju cynicznych karierowiczów, a to z kolei spowodowało odejście ludzi z klasą. I tak partię zdominowała grupa pod wodzą niejakiego Bubla, który dał się nieco później poznać jako kandydat na prezydenta, pozostawiając po sobie głównie niesmak i zażenowanie.
Polska Partia Przyjaciół Piwa była jedyną organizacją polityczną do której należałem. Głównie z uwagi na zażyłą przyjaźń z Januszem Rewińskim. Kiedy Janusz ustąpił, ja także zrezygnowałem. Na pamiątkę pozostała mi partyjna legitymacja o numerze 1273.
Andrzej Symonowicz