Tydzień temu zakończyłem swój felieton w Paryżu. A rozstałem się z czytelnikami nad szklaneczką „pastis”, czyli anyżkowego likieru o mocy 45%. Francuzi pijają to paskudztwo zawsze z czystą wodą mineralną. Wielbicieli pastisa (a może pastisu?), a także mastiki, czy ouzo (to jest mniej więcej to samo) proszę o wybaczenie. Pół Europy toto pija, więc jestem w mniejszości, ale dla mnie tak, czy owak pastis z wodą, smakowo, to tylko płyn do płukania zębów.
Pod koniec lat siedemdziesiątych, przez około miesiąc, włóczyłem się po Francji z moim przyjacielem – Markiem, jego samochodem, w towarzystwie uroczej paryżanki pochodzącej z polskiej rodziny. Halina była naszą przewodniczką, a także tłumaczem. Późnym wieczorem zatrzymaliśmy się na campingu w jakimś południowym, turystycznym miasteczku. Poza miejscowym barem wszystko było już pozamykane. Poprosiłem podwójny pastis, czyli sto gramów. Dostałem kieliszek („setkę” – po polsku „literatkę”) oraz dużą szklankę i karafkę z wodą. Nie dotykając karafki i szklanki, spragniony po wielogodzinnej jeździe, wypiłem ową setkę jednym haustem, prosto z kieliszka. Barmana zamurowało, a słysząc, że nasza towarzyszka mówi po francusku, zaczął jej ze zgrozą wyjaśniać, że to co zrobiłem, to pewna utrata zdrowia, a może nawet i życia. 45 procent to wszak dla organizmu stężenie nieprzyswajalne, wręcz zabójcze… no i tym podobne bzdury. Na tyle znam francuski, że rozumiałem co mówi. Wyjaśniłem zatem, że jesteśmy z Polski, a tam obowiązują całkiem inne kryteria i że proszę jeszcze raz to samo dla całej naszej trójki. Barman nalał. Wypiliśmy, zapłaciliśmy i odeszliśmy w mroczną dal campingowego lasku. Francuski restaurator ze zdumieniem obserwował jak to normalnie sobie idziemy, nie zataczając się, czy też – za przeproszeniem – nie chorując gastrycznie.
Kilka dni później zatrzymaliśmy się w Nicei. To portowe miasto. Bardzo późnym wieczorem postanowiliśmy zwiedzić miejscowe, nocne knajpki. Tym razem bez Haliny – tylko Marek i ja. Na nadbrzeżu weszliśmy do niewielkiego bistro. W środku kilku miejscowych, a za barową ladą mocno „wyleniały” staruszek. Poprosiliśmy – przy barze - po secie mocnego rumu. Miał tenże rum jakieś sześćdziesiąt procent. Zamówiliśmy go bez dodatków i popitków. Staruszek wstał z krzesełka, nalał nam zamówione dawki i spokojnie patrzył jak pijemy. Kiedy skończyliśmy grzecznie spytał – Rosjanie? Odpowiedzieliśmy, że skądże znowu – Polacy! A wtedy zapyziałe oczka starszego pana rozbłysły blaskiem jasnym i szlachetnym. Nalał jeszcze dwa takie same kielichy, a i trzeci dla siebie i oznajmił, że podczas wojny walczył obok Polaków. Odtąd kocha nas wszystkich i musi się z nami napić. Tak jak my – w polskim stylu! Oczywiście na jego koszt.
Jest coś genetycznego, a może tylko obyczajowo – geograficznego w odporności różnych nacji na tak zwane „procenty”. Francuzi piją niemal bez przerwy wino. Jako aperitif, do posiłków i w ogóle z nudów. Takie ilości powalają na ogół nas, ludzi ze strefy destylatów zbożowo – kartoflanych. Ja osobiście bardzo lubię dobre wina i odrobinę znam się na ich doborze. A jednak odporność akurat na tę wersję alkoholu mam zdecydowanie niższą niż na naszą tradycyjną gorzałkę. Kiedy kilka lat później, niż opisane poprzednio wyprawy do Francji, byłem w Paryżu, zostaliśmy zaproszeni przez miejscowego Polaka na nocny spacer po bulwarze Clichy. Byliśmy w Paryżu samochodem. Tenże zostawiliśmy gdzieś przy trotuarze. W kolejnych bistro piliśmy głównie wino. Duże raczej ilości. Tragedia! Bulwar Clichy to bardzo długa ulica. Nikt z nas nie zapamiętał gdzie zostawiliśmy samochód. Aby go odnaleźć zmarnowaliśmy prawie cały następny, trzeźwy dzień.
Na zakończenie zostawmy Paryż i Europę. Kilkakrotnie miałem okazję biesiadować w towarzystwie japońskich biznesmenów. Japończycy to ludzie serdeczni, a także rubaszni i skłonni do zabawy. Ale ich odporność na mocny alkohol jest właściwie żadna. I to już jest chyba genetyka. Zresztą słynna „sake”, o której mówi się, że to japońska wódka ma zawartość alkoholu zaledwie około 15 – 17 procent. Japończykowi wystarcza.
Felieton ów chyba powinienem zakończyć przyśpiewką knajpianych zespołów muzycznych „A teraz idziemy na jednego”… No to na zdrowie!
Andrzej Symonowicz