Szczęśliwie święta już minęły, zjedzono co było do zjedzenia, na wadze przybyło co musiało po kulinarnych świątecznych ekscesach. No, może nie wszystkim tak przybyło, bo spotkałem pewnego pana, który w ciągu ostatnich dwóch miesięcy zrzucił ni mniej ni więcej tylko 14 kg! Sprawdzone, bo zważone na mojej osobistej wadze, która dla mnie nie jest tak życzliwa i pokazuje przerażające cyfry! A tu człowiek wygląda o parę lat młodziej, czuje się doskonale i tylko mu zazdrościć piekielnie silnej woli! Może w ramach noworocznych postanowień spróbować jeszcze raz? Eee, chyba nie ma szans, bo przecież od czasu do czasu jakieś dania czy knajpki dla Czytelników przetestować trzeba, a „na sucho” nie da rady niestety. Wracając do świąt, od tegoż odchudzonego rozkoszniaczka dostałem w prezencie „Wielką księgę nalewek”. Wie drań jeden, że nalewek nie da się wyprodukować bez osobistego zmierzenia się ze smakami i smaczkami tychże w poszczególnych fazach produkcji. Zanim otrzymamy produkt finalny o właściwej mocy i smaku trzeba uczciwie nad tym popracować. A bez zakąski to niebezpieczne, więc jak tu zaczynać odchudzanie? Chudziak tu opisywany jakoś sam się przez święta od moich nalewek nie odżegnywał i chwalił, a książkę jak mówił podarował mi dla „urozmaicenia oferty”! Już ja mu na kolejną okazję przygotuję „nalewkę”!
Jak już jednak dostałem to zawracające w głowie dzieło, to nie odmówiłem sobie przejrzenia co ciekawszych przepisów, szczególnie rozgrzewających w te zimowe wieczory. Zacząłem od nalewek najprostszych, takich które nie muszą leżakować zbyt długo i jeszcze zdążą dojrzeć przed wiosennymi roztopami. Uczciwy napitek jednak swoje odleżeć musi, tak średnio z pół roku. Chociaż…
Zacznijmy od „A”, czyli od adwokata. Do spożycia nadaje się już po dwóch tygodniach, chociaż znam takich, którzy przygotowują go z dnia na dzień, ale to już przesada. Mam wprawdzie swój stary „rodzinny” przepis na adwokata, ale jak to przepisy sprzed wieku mają w zwyczaju, zaczyna się on od „weź kopę jaj…”. Jak wątroba to wytrzyma, no i ten cholesterol! No to może przepis z książki – litr mleka, 12 żółtek (byle nie ze znanej okolicznej fermy, bo przed świętami ich zapach dokładnie odbierał apetyt), 80 dkg cukru, laska wanilii i ½ l spirytusu. Odlać 100 g mleka i wbić do niego żółtka, dobrze potem roztrzepując. Do reszty mleka wsypać 80 dkg cukru i wanilię a potem ciągle mieszając gotować przez 10 minut. Po odstawieniu wlać żółtka zmieszane z mlekiem, znów prawie zagotować, przecedzić i ostudzić. Później wolno wlać spirytus, cały czas mieszając, rozlać do butelek i czekać dwa tygodnie. Problem bywa z wlewaniem spirytusu, bo mleko z żółtkami łatwo zwarzyć. Proponuję wykorzystać tradycyjną makutrę, spirytus lać powoli po ściankach, ciągle ucierając mieszankę.
Inny klasyczny trunek, czyli starka, jak sama nazwa wskazuje musi przed spożyciem odleżeć swoje, bo inaczej starką nie będzie. Najlepsza ponoć starka to taka, którą sporządza się z myślą o prawnukach. Żytniówka musi spędzić w beczce po winie zakopanej w ziemi nawet kilkadziesiąt lat. Tylko proszę znaleźć w Polsce takie miejsce, gdzie beczkę można zakopać mając pewność, że przez kilkadziesiąt lat ten skrawek ziemi nie będzie naruszany. Dla niecierpliwych zauważyłem „starkę naprędce”, czyli taką, której smakiem możemy się delektować już po dziesięciu dniach. Wystarczy wysuszyć liście pozostałe po parzeniu herbaty w imbryku – jakichś pół garści i tyle samo łupin z orzechów laskowych. Zalać to litrem mocnej żytniej, odstawić na trzy dni w ciepłe miejsce i potem zlać przy okazji filtrując. Teraz wystarczy dolać mały kieliszek madery i koniakówkę porteru, rozlać i po tygodniu można już rozgrzewać się przy gorącym kominku.
Tak naprawdę, to przyznam się, że poszedłem na łatwiznę i za chwilę zaczynam tworzyć, też błyskawiczną, bo 3-dniową, nastojkę cytrynową. Grypa chyba jeszcze wróci i będzie jak znalazł.
Wiesław Mądrzejowski