Zupełnie niedawno, podczas uroczystego otwarcia nowej siedziby Państwowej Straży Pożarnej w Szczytnie, usłyszałem z ust jednego z przemawiających notabli sformułowanie, które wydało mi się dość istotne. Otóż życzył on szczycieńskim strażakom, aby ich działania i przyszłe sukcesy przyczyniły się do zatarcia złej sławy, jaką miasto zyskało w ostatnich miesiącach, poprzez publikacje na temat CIA i lotniska w Szymanach. Było to grzecznościowe sformułowanie w stosunku do Straży, która tak czy inaczej jest instytucją budzącą zaufanie i przynoszącą chwałę miastu. Niemniej to właśnie zdanie uprzytomniło mi, jak owe nagłośnione wydarzenia przyćmiły jakąkolwiek inną wiedzę o naszym mieście. Podróżuję stale między Warszawą i Szczytnem. Znajomi z Warszawy zawsze rutynowo pytali co słychać w Szczytnie, podobnie jak koledzy miejscowi pytają o warszawiaków, zainteresowani losem tamtejszych przyjaciół. Tymczasem od jakiegoś czasu jestem w stolicy podpytywany wyłącznie o to, co wiem na temat tajnych więzień, talibów i lotów CIA - zupełnie jakby całe Szczytno tylko tym żyło, a każdy z mieszkańców miasta i okolic miał jakiś swój osobisty udział w opisywanych wydarzeniach. Okropność!
A jeszcze niedawno przeciętny Polak wiedział jedynie, że w Szczytnie ma swoją siedzibę Wyższa Szkoła Policji. Z kolei Polak, który umie czytać, pamiętał, że tu Krzyżacy więzili Danuśkę i stąd wszystko – zaczynając od miejscowego piwa, poprzez nazwy licznych firm i kończąc na głównym placu miasta - nosi imię sienkiewiczowskiego Juranda. Miłośnicy muzyki rozrywkowej wiedzieli jeszcze, że Szczytno jest miastem Krzysztofa Klenczona. Ten zasób wiedzy stanowił o pozytywnej popularności miasta. I to zupełnie wystarczyło. A teraz?
Zgodnie z powiedzeniem „nieszczęścia chodzą parami”, jest jeszcze jeden powód lokalnego wstydu. W internecie łatwo znajdziemy architektoniczny portal BRYŁA. Jego zakładkę stanowi MAKABRY(ŁA), gdzie tropiciele architektonicznej makabry prezentują najpaskudniejsze polskie budowle. I oto co otwiera przegląd paskud? Zabytkowa, szczycieńska wieża ciśnień - w swojej obecnie prezentowanej formie sparaliżowanego ślimaka. Wystarczy w googlach wklepać „Szczytno wieża” i już mamy prezentację słynnego, konserwatorskiego wynalazku.
Łącząc oba niechlubne tematy dochodzę do żartobliwego wniosku, że musi istnieć tajemny związek między wieżą, Szymanami, Kiejkutami… i tak dalej. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to domniemanie, że zapewne ukrycie trzonu wieży współczesną obudową miało na celu urządzenie w jej zabytkowym wnętrzu tajnych kazamatów CIA. Natomiast hotelowa obudowa, stanowiąc kamuflaż groźnego założenia, byłaby znakomitą noclegownią dla licznych, światowych siatek szpiegowskich - bo przecież oczywistym jest, że w tak słynnym mieście jak Szczytno, aż roi się od tajnych agentów Mosadu, CIA, czy też – Boże uchowaj – KGB.
Swoją drogą, wyróżniając niejako automatycznie organizację rosyjską, czy też radziecką, zdałem sobie sprawę, że podświadomie ten wywiad wydaje nam się najgroźniejszy. Nie osławione bojowymi akcjami w krajach trzeciego świata CIA, nie słynący z inteligencji i najszerszych, światowych kontaktów Mosad, ale właśnie KGB, uważane powszechnie za prymitywne i brutalne, ale skuteczne. To zapewne wynika z typowego dla rosyjskich władców braku poszanowania dla własnego narodu. Bo jak wiadomo – „ludzi jest ci u nas dostatek”. I tu przypomniałem sobie historię wojskowych manewrów Układu Warszawskiego, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Historię zupełnie nieznaną ludziom spoza kręgów armii.
W manewrach, pod wodzą oficerów Związku Radzieckiego, brały udział jednostki wszystkich państw socjalistycznych. Ćwiczenia obejmowały także opanowanie terenu przez desant spadochronowy. Jest to rodzaj konkurencji wojskowej, w której zwycięża ten pododdział, który wyznaczony teren zajmie w najkrótszym czasie. W owych latach faworytem była świeżo utworzona polska jednostka czerwonych beretów, dowodzona przez generała Rozłubirskiego. I rzeczywiście, po wykonaniu zadań przez wszystkich desantowców, poza ZSRR, który zapewnił sobie miejsce jako ostatni skaczący, polscy komandosi mieli czas bezkonkurencyjny.
Skoki Rosjan przewidziano na dzień następny.
I oto w nocy na poligon wjechały traktory i starannie zaorały ziemię, na której lądować mieli radzieccy skoczkowie. Kiedy rankiem nadleciały samoloty z czerwoną gwiazdą, obserwatorzy ze zdumieniem stwierdzili, że lecą one ryzykownie nisko, tuż nad terenem, a żołnierze skaczą w zoraną ziemię bez spadochronów.
Średnio co piąty połamał się, lub odniósł inne kontuzje, ale teren „zdobyto” w czasie nieporównanie krótszym od polskiej jednostki. Oto potęga Armii Czerwonej!
Andrzej Symonowicz